Bieguny kryły tajemnicę. Wykonane z sezonowanego, giętego i szlifowanego na mokro wieloletniego dębu były gotowe galopować choćby na bieguny. Twarde, nie do zdarcia, równiutkie i bez najmniejszej zadry. Ideał biegunów. Doskonałość podparcia. Absolut mobilności w czasie i przestrzeni.
Stojący na nich duży, pokryty łaciatym pluszem koń, gnał przez wszystko. Był, istniał, pędził. Przenosił przede wszystkim w czasie. Szybko i boleśnie. Raz, może dwa razy w roku zdarzał się dzień, w którym doktor Mortem Post stawał się jeźdźcem. Kiedy wicher wspomnień przewalał się przez jego głowę, pustosząc pokój i druzgocząc rozsądek, gdy próżnia tęsknoty wysysała z niego ostatni dech i haust powietrza a dojmujące poczucie braku wbijało zardzewiałe gwoździe, tępe i poskręcane między jego żebra - Mortem Post dosiadał starej zabawki, odziedziczonej po ojcu albo po jakimś dziecku, nie wiedział, nie pamiętał, chociaż bardzo chciał wiedzieć.

Monitor przy łóżku pikał miarowo, rurki pulsowały przepływającą przez nie cieczą, a do worka wiszącego przy materacu kapała ciemna ciecz. Palce dłoni, upstrzonej łuszczącym się naskórkiem, drgnęły. Skurcz? Pocieszenie? Przywołanie?
- Hatatitla, mój Hatatitla - szeptał w grzywę. - Zanieś mnie, mój Hatatitlo...
A potem, kiedy już brakowało mu łez i siły, milkł i leżąc, odkręcał bieguny od spękanych kopyt. Chwytał jeden dębowy łuk i zaczynał nim okładać swoje ramiona, łopatki, żebra i uda. Drugim na zmianę uderzał w podłogę, hukiem zagłuszając własne krzyki.
Jak za dawnych lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz