czwartek, 26 września 2013

Johnny Biling

   Johnny Biling stanął u wlotu ulicy. Albo u wylotu, zależy z której strony patrzeć. Inaczej, niż z coltem, który zawadiacko sterczał z pochwy przy jego udzie. W przypadku colta zdecydowanie lepiej było być z właściwej strony.
   Dziwnie się czuł z pochwą. Nie miał nic do kobiet, tym bardziej do mężczyzn, ale pochwa? W dodatku przy udzie. Cholernie niewygodnie. Jak już skasuje za to zlecenie, zrobi sobie plastykę.
   U wylotu ulicy, albo u wlotu, zależy, czy patrzeć z jego strony, czy ze strony Tego Drugiego, stał Ten Drugi właśnie. Ten Drugi był szybki. Może najszybszy w całej Kalafonii. Listy gończe nie mogły go dogonić. Gnały jak oszalałe po Kalafonii, ba nawet zapędziły się do Winnicji, skąd z wielkim hukiem odesłała je ciotka Umierała, a i tak Ten Drugi był zawsze o krok przed nimi. W dodatku piekielnie szybko wyciągał swojego colta z pochwy. Był niesamowity. Nosił czarny, skórzany płaszcz podszyty strachem, czerwone szorty i biały podkoszulek na ramiączkach, jeszcze z przedszkola. Kobiety za nim szalały. Bały się, żeby tego nie zauważył, więc szalały za nim. Kiedy tylko się odwracał, stały jak dziewusie do komunii. Napalone na prezent i gównowiedzące. Do kobiet też nic nie miał. Za to miał do Johnny Bilinga. Że go ścigał. Że chciał mu wpakować kulę w brzuch. Niechby go zastrzelił, ale kulę w brzuch? A może od razu wózek inwalidzki?
   Johnny Biling zrobił dwanaście kroków do przodu. Stanął na klapie studzienki kanalizacyjnej. Spod nóg, wokół niego, biły strumienie gorącej pary, od której schodziła mu skóra z torby. Nucił spokojnie "Hallelujah". Na zmianę z "Killing me softly". Patrzył w dół ulicy.
   Ten Drugi zrobił kroków trzynaście. To była jego szczęśliwa liczba. Nic nie nucił. Muzyka go wkurwiała. Patrzył w górę ulicy.
   Nie wiadomo, kto był szybszy. Wszystko trwało ułamek chwili, jak wtedy gdy zostajesz sam jak palec na całym świecie. Gdy mówisz: to koniec. Kiedy przestajesz kochać a zaczynasz nienawidzić. Nie zdążyli mrugnąć okiem. Nie zdążyli przeżyć życia. Nie zdążyli umrzeć.
   Kula trafiła Tego Drugiego w brzuch. Gumowy koniec, zabezpieczający przed ślizganiem się po podłodze wydał głuchy bek, kiedy wbijał się przez pępek w kiszki Tego Drugiego. Flaki wypadły na bruk. Sine i cuchnące.
   - Coś ty żarł? - spytał Johnny.
   - Mortadelę - odparł resztką sił Ten Drugi. - Ale była nieświeża. Przepraszam.
   - No, to wszystko jasne. I co teraz zrobią twoje dzieci? A żona? A teściowa? A twój pies? Będzie ci mordę lizał?
   Ten Drugi splunął krwią.
   - Nie dobijaj mnie.
   - A udław się, dziadu - rzucił nonszalancko Johnny Biling i wyjął colta. Skierował lufę w okna kamienicy i strzelił. Nie trafił. Kula odbiła się od ściany, od rynny, od latarni, od bruku, od latarni, od skrzynki na listy i wpadła do ust Tego Drugiego. Nie był na to przygotowany. Odruchowo wziął głęboki oddech i po chwili zsiniał. Udławił się ołowiem.
   Johnny Biling ruszył w dół ulicy. Zatrzymał się przed saloonem. Pchnął bujane drzwiczki i stanął w zadymionym wnętrzu. Dziwki rzuciły mu się do stóp. Był najszybszy. I nie miał nic do kobiet.
   Usiadł przy stoliku karcianym. Poker. Twarz pokerowa. Zastrzelił graczy i zgarnął wygraną.
   Wtedy podeszła do niego kobieta.
   - Jak cię zwą?
   - Johnny Biling.
   - A nie Misiek?
   Skamieniał. Coś mu świtało. Mortem Post. Egon. Jasny kutas! Co jest grane?
   - Jeśli już, to Pan Misiek.
   Dama kier roześmiała się zdrowo.
   - Spokojnie, Johnny Biling. Mam dla ciebie robotę.

środa, 25 września 2013

różyczka

   Jej Wyniosłość opadła pomiędzy purpurowe poduchy ze złotymi... ozdobami. Ten bałwan Sentyment znowu igrał ze wspomnieniami. Pokazywał im stare zdjęcia, zbok. Na jednym z nich ona, kilkuletnia dziewczynka o lśniących, czarnych włosach, w sukience z falbankami i lakierkach. Wśród plamek światła pomiędzy liśćmi, na śliskiej od rosy i pociemniałej ze starości kłodzie. Na innym - za rękę z Tatą w mundurze wysokiego rangą wojskowego. Zabójczo przystojny. Falująca grzywka, krótki wąs, błysk w oku. Magnetyzm. Po latach zrozumiała, że jego spojrzenie hipnotyzowało nie tylko ją i dlaczego mama tak strasznie płakała. I dlaczego znikał z domu częściej i częściej, aż wreszcie zniknął całkiem.
   Potem przyszedł czas przemian w kraju i w niej. Trudny wiek, choć wiek nie trwał, a zaledwie kilka lat. Mało pamięta z tamtych dni. Była muzyka, sporo ludzi, odurzenie. Głównie odurzenie. Lśniący od deszczu bruk, para wodna ze studzienek, zmoknięte strusie pióra, ciągnący się po ulicy obszarpany tren, rozmazana szminka i przebłysk świadomości: coś muszę zrobić ze swoim życiem... A że akurat przechodziła obok Wielkiej Loterii, kupiła los. I wygrała. Sentymenta. Szalała ze szczęścia. Będzie Królową, Królową, Królową!!! Cóż za zmiana, jak wspaniały obrót spraw. Odurzenie przeminęło bezpowrotnie. Sentyment obsypał ją prezentami, pisał dla niej głupkowate wiersze, stroił się w wykończony złotą taśmą aksamit i pantofle z klamerką.
   Ceremonia Ślubna przerosła wszelkie oczekiwania i poświęcono jej cały numer "Czczego Sepianina". Potem ta cudowna gra wstępna, te przekomarzania, słodkie spojrzenia, te wyrafinowane potrawy, muzyka, liściki, poezja, i znów spojrzenia, stół, patefon, papier i tak w kółko, aż po dziś dzień. Lud był co prawda głupi, ale nie aż tak, w końcu przylgnął do niej ten wstrętny przydomek. Melancholia. Jak kula u nogi. Jak kajdany. Jak stryczek. Czasem, gdy wezwała Korektora, lub gdy Ginekolo Ga rzucał się na jej orGany, udawało jej się spławić Pustkę, Niedosyt i Niespełnienie, ale zawsze wracały. Łajzy.
   Dłoń o czarnych paznokciach rozsunęła zasłony. Melancholia spojrzała w okno na ogród w stylu nonszalanckim, pełen tajemniczych zakątków. Mama mówiła do niej: "Różyczko".

wtorek, 24 września 2013

łgarnia

   Od dłuższego już czasu spotykali się w łgarni nieopodal mydlarni, za zwodzonym mostem. Na moście zwodzili, w mydlarni mydlili oczy, a w łgarni tulili się do siebie bez opamiętania. Gładzili włosy, dotykali dłoni, muskali rzęsy, chuchali w szyję. Nie mówili słowa, żeby nie skłamać. W milczeniu płynęły im łzy z oczu, może na skutek piany. Nie było dla nich miejsca w całym wszechświecie. Nie tylko w świecie. Spotkali się nie tu i nie teraz. Za późno. Albo za wcześnie.
   Kat już czekał. Ostrzył topór. Pocierał go kartą kredytową na zmianę ze stałym łączem.
   - Myślę, że to będzie niezłe widowisko. Powinnam się wzruszyć, nie sądzisz? - Jej Wyniosłość Melancholia była nieco znudzona przedłużającym się oczekiwaniem. Pstryknęła zżutą gumą w stronę szafotu. Jego Wysokość Sentyment obgryzał paznokcie. Nie lubił widoku posoki, nawet w dużych ilościach.
   - Niech to będzie nauczką i przestrogą dla innych zdrajców. Nawet tych prywatnych. - Melancholia powiedziała przez tubę ze zwiniętej blachy. Oczywiście o tym, że zwinęła ją z placu budowy przytułku dla Potłuczonych, już dawno zapomniała. Ktoś w tłumie załkał. Zabrali go na przesłuchanie.
   Kat odstawił topór. Otworzył drzwi klatki i wyciągnął zdrajców. Kobieta i mężczyzna.
   - Czy czujecie się winni?
   - Tak. Od zawsze - chlipnęli.
   - Co jest waszym grzechem?
   - Miłość.
   - Zachciało wam się, co?!
   - Zachciało.
   - Teraz wam się odechce.
   - Odechce.
   Tłum zaszemrał, uszczęśliwiony. Zapowiadało się nieźle. Melancholia wzniosła tubę.
   - W imieniu Sepii nakazuję złamać im serca.
  Sentyment się odwrócił. Coś mu upadło.
   Tłum skandował:
   - Złamać! Złamać! Złamać!
   Kat podszedł do zakochanych i wyciągnął rękę. Oddali mu serca bez słowa. Wzniósł ostentacyjnie, najpierw serce kobiety, potem mężczyzny i gruchnął nimi o kolano. Pękły  z jękiem. Ze środka wypadły dwa suche kasztany.
   - Jak dzieci, jak dzieci! - zaśmiała się Melancholia. Tłum zarechotał.
    Kat oddał im złamane serca i czknął. Coś mu ten poranny salceson nie służył.
   Jego Wysokość Sentyment drżał. Melancholia nachyliła się do Korektora i szepnęła:
   - Widzisz go? Jemu też się odechce.
   Korektor nie odpowiedział. W tłumie dostrzegł Annę Marię. Nie wiedział dlaczego, ale nie mógł oderwać od niej wzroku.

poniedziałek, 23 września 2013

z mordą w kuble

   Ciemny Strona siedział z mordą w kuble. Nie to, żeby mu było niedobrze. No, ale gdyby miał powiedzieć, że mu dobrze, to też nie. Ogólnie, w kuble było nudno, duszno i parno. Żeby chociaż było porno. A tak - dłonie zaciśnięte na pałąku, oczy jak dwa guziki bez dziurek, i język za zębami. W dodatku - za swoimi.
Wszystko przez Korektora. I przez tatusia. I przez tę cholerną miłość.
   Po pierwsze - miał malować tę garbuskę. Czego już nie próbował? Podrywał ją na ławce, "na łachmytę", ale okazała się za ciężka, może przez garb. Nie dała się poderwać ani na jedno klap. Wrobił go Korektor, nie ma co. Rozpił się chłopina, upieprzył w farbach i jeszcze dostał po mordzie od ojca. Właśnie - po drugie - tatuś. Ostatecznie, jak już wyrzucił wszystkie pamiątki po Annie Marii, jak oddał do antykwariatu filiżankę, którą chciał jej podarować, kiedy spalił sztalugi i szlugi - tatuś mu wybaczył. Musiał tylko obiecać, że będzie siedział z mordą w kuble.
    No, to siedzi.
   Tylko, że mimo wszystko wcale mu nie ulżyło. Bo właśnie tu, w kuble, intymnym królestwie Ocynku, potęgującym najlżejszy szept i najcichsze łkanie, każdą psotną myśl, zrozumiał wreszcie, z całą mocą, z całym obłędem, z beznadziejną radością: pokochał tę garbatą dziewczynę. On, drań i twardziel, typ spod ciemnej gwiazdy, amant, co to z niejednej łachy darł - gotów był całować ją po rękach i malować ją zupełnie za darmo. Zadurzył się, jak dzieciak. Wbrew zleceniu, wbrew ojcu, wbrew obowiązującemu prawu, szczególnie drugiemu punktowi "Prawa w Sepii. Dla praworęcznych", który mówił:
2. Takie tam, pierdoły.
   Ciemny Strona na prawie się nie znał, ale po raz pierwszy zrozumiał, że jest niesprawiedliwe.
   I zawył. Ryk udręczonej blachy przeszył tej nocy niebo nad Sepią.

niedziela, 22 września 2013

przewodnik po Sepii cz.2

   Wyjątki z "Prawo w Sepii. Dla praworęcznych. Spisane przez Kapitułę Korekcji"

   Z preambuły:
   "Prawo w Sepii nie jest po to, aby je łamać, ale po to, aby je naginać. Kto złamie, zostanie złamany. Prawo w Sepii nie obowiązuje. Jest kwestią nieświadomego, dowolnego, w pełni skorumpowanego wyboru. Obowiązują jedynie Wyjątki.(...)  Najważniejszym i niezbywalnym prawem w Sepii, jest prawo do myśleń, prawo do marzeń, prawo do wyobrażeń. Wyjątek stanowi w tym wypadku brak prawa do tego wszystkiego. I szlus."

   Kilka paragrafomanów, punków i podpunków z tegoż:
1. Kto marzy, będzie wymarzony.
    - nie marz, abyś nie był wymazany
    - marz, marz, a garb ci sam wyrośnie
2. Takie tam, pierdoły.
3. NiGdy nie wiadomo, co komu doleGa.
    - czasami wiadomo
    - częściej nie
(...)
7. W Dniu Szczerości należy odpowiedzieć. W Dniu Szczerości każdemu musi zostać zadane pytanie. W Dniu Szczerości obowiązuje jeden Wyjątek: nie obowiązują żadne wyjątki.
(...)
9. Wspomnienia nazbyt wielkim są ciężarem.
10. Co się komu przypomni. Co się komu zamarzy.

   Jak widać, w Sepii należy trzymać się lewej strony, a nic się nikomu nie stanie. Dobrego.

czwartek, 19 września 2013

niespodzianka

   Czas wrócił do normy. Czyli na swoje miejsce. Budzę się normalnie, rano, za oknem niebo o kolorze miedzi. Bez śniedzi. Nawet wiem, gdzie jestem. Hotel pełen golasów. I dziwactw. Najważniejsze, że poczucie spójności wszystkiego wróciło. Ponownie obmacuję sobie żebra i twarz. Nic mnie nie boli. Jestem cały.
   Leżę na boku. Na stoliku obok łóżka widzę kartę. Zamówię coś, myślę. Kiedy biorę ją do ręki, okazuje się, że to dama kier w pozie tak otwartej, że mi się odechciewa. Na odwrocie wiersz zapisany ozdobnymi literami:

Tak podobne jak ręce dwie
Moja dusza do twojej lgnie.
Tak przytulnie i ciepło pasujemy do siebie

Jak skrzydło prawe i lewe.
Lecz odezwał się wicher donośnie i otchłań bezdenna
Zapadła między skrzydłami bezlitośnie!

   Dobra, jak na razie, mam poezji po dziurki w nosie. Rzygać mi się chce na samą myśl o rytmach, rymach, metaforach. Sięgam po kolejną kartę. To akurat podstawka pod piwo ze zdjęciem koślawego neonu:
HOTEL  IMAGINACJA
   Już mam ją odłożyć, gdy M odwraca się do góry noGami.
   - Dobre, co? - słyszę za plecami. Odwracam się powoli, pełen najgorszych przeczuć. Obok mnie leży ruda kurwa o rubensowskich kształtach, po pięćdziesiątce, jeśli chodzi o wiek, i po paru setkach, jeśli chodzi o oddech. Pali cygaro a popiół strzepuje do łóżka. - Wiesz, kim jestem?
   No chyba.
   - Niespodzianka - mówię.
   Rzuca końcówkę cygara wysokim łukiem prosto do kieliszka na stole. Głośne psss!
   - Bingo, synku.
   Trochę mi głupio. Kurwa mówi do mnie synku. Nakrywam się kocem.
   - Mój wstydzioszek, no, no, no! Ciuś, ciuś! A co to? Fasolka? Mamusia przytuli synusia!
   Usiłuję się odsunąć, ale wielka pierś, miękka i ciężka, oblepia mi twarz niczym mokry ręcznik. Nie mogę nabrać powietrza. Czuję, jak gruby i ciepły, niczym kawałek świeżej kaszanki, sutek zatyka mi nos. Próbuję krzyknąć, a wtedy ten cyc wpada mi do ust i wypełnia gardło. To koniec.
   Ratuje mnie pukanie do drzwi. Dama siada a ja mogę odetchnąć.
   - Wlazł, kotku!
   Dyszę, jak dzieciak, a ona, siedząc cały czas na mnie, rozkraczona i naga, parząc mnie w brzuch swoim gorącym, nabrzmiałym kwiatem, zwiędłym nieco, ale najwyraźniej żywym, podnosi ręce i mierzwi sobie płomienną czuprynę, odsłaniając zarośnięte gęsto, na rudo, pachy.
   - To ja. Kotek - dobiega od progu.
   Dama uśmiecha się z politowaniem, wskazując na drzwi.
   - No mówię, przecież. Wlazł, kotku!
   Do pokoju wchodzi listonosz. Rower stawia pod ścianą. I motorower.
   - List mam do pana Egona.
   Dama parska śmiechem. Pryska na mnie śliną. Czuć cygarem.
   - Egon! To ty jesteś Egon, synku. No, popatrz. Dawaj, kotku.
   Listonosz zrzuca koszulę, spodnie i ciut obwisłe majtki i gramoli się do łóżka. Siada za damą. Jego jądra czuję na kolanach. Kawał chłopa. Podsuwa mi długopis, sięgając zza damy.
   - Podpisze pan?
   I podstawia przedramię. Podpisuję.
   - To dla dzieci. Ucieszą się. Wszyscy tu pana bardzo cenią.
   A potem zaczynają kołysać się w przód i w tył. Wielkie piersi latają mi przed oczami, jak serca dzwonów. Kropelki ciepłego mleka pryskają prosto w oczy, na policzki i usta.
   - Patataj, patataj, pojedziemy w obcy kraj...
   Coś mi świta.
   - Mamusia? Tatuś?
   Śmieją się do mnie, jakże się śmieją. Szczerze i radośnie.
   
   


niedziela, 15 września 2013

Tyle

   Doskonały nie mógł zapomnieć. Świadomość własnej doskonałości do tej pory wystarczała mu do życia. Nie potrzebował niczego więcej. Kiedy patrzył w lustro, długo i intensywnie, kiedy cmokał do siebie i oglądał z bliska swoje zęby i dziąsła, gdy usuwał włosy z nosa i poprawiał brwi, i kiedy wreszcie słuchał swojego głosu, podziwiając tembr, intonację i tempo - nie wierzył, że coś innego może go zachwycić. Nawet, gdy adoptował Tyle i wszyscy myśleli, że odnalazł w sobie wreszcie pokłady altruizmu i miłości bliźniego, on wiedział jak jest naprawdę. Tyl Jasny był jasny, blady i bardzo się Doskonałemu podobał. A potem, wychodząc z sierocińca dojrzał Tyla Bardzo Jasnego, albinosa, udającego bałwana, na życzenie pana dyrektora. Jak mu się żal zrobiło. Jak przykro. Jak tak można?! On nie miał swojego bałwana! I adoptował też Tyla Bardzo Jasnego.

   Bardzo szybko przekonał się, że jest jeszcze lepszy niż był. Nie było trudno. W końcu zrobił coś wspaniałego. Dla innych.
   A teraz? Nagle zaczął odczuwać brak. Niedosyt. Od kiedy w przelocie porozmawiał z tą garbatą, gadającą do siebie dziewczyną, pachnącą atramentem i myślącą wierszami, nie zerkał w lustro, przechodząc do toalety. Jak to ona powiedziała: "Dlaczego palą mi się naleśniki, mianowicie"?
   Życie go nie głaskało.Wszystko, co osiągnął, zawdzięczał rodzicom i kochankom rodziców. Przez ich dom przewijali się bez przerwy petenci z koszami pełnymi ZGS-ów, ot tak, w podarunku. A gdy oblał kwasem tego podłego karła niewyrośniętych sąsiadów rodem z Żydii, bo był ciągle obrażony, nie wiadomo, za co, to musiał go przeprosić. A po co biegał z siusiakiem na wierzchu, na dowód? Nawet gdy okazało się, że to było nieporozumienie, że nie chodziło o to, że był obrażony, tylko obrzezany, nikt go nie pocieszył. Tak, nie rozpieszczano go.
   Doskonały doskonale wiedział, że garbuska będzie jego. Wcześniej, czy później. Tak to już było w tym doskonałym życiu. Każdy dostawał to, czego pożądał.

piątek, 13 września 2013

co jest?

   Nie wierzył własnym, marnym oczom. Przecież nawet nie odwrócił głowy. Może co najwyżej mrugnął, raz czy dwa. Zamyślił się? Aż tak? Nie zauważyłby, że ten głupek, Egon, wyszedł? Ale jak? Przecież był cały połamany i naładowany prochami. Kiedy? A może to jemu odbiło? W końcu siostra też...
   Michał Klepacz siedział na krawędzi odrapanego łóżka i wgapiał się w pusty, przemoczony materac. Cuchnęło moczem. Na pościeli widoczne też były brązowe plamy od krwi. Nieźle ten Walczak narozrabiał. Ma siłę, skurnol. I technikę też, jak pociągnął Egonowi z główki, to mało mu nosa na plecy nie przestawił.
   Misiek wstał i podszedł do okna. Wspiął się na palce i wyjrzał, jakby miał nadzieję tam znaleźć pacjenta. Co ma teraz zrobić? Przecież nie powie dyrektorowi, że Egon zniknął, i to przy nim. Po prostu się rozpuścił w powietrzu. Absurd. Zamknie go, a potem zrobi czarne oczy. Co tu się stało, do cholery? Najpierw tamta, a teraz ten głupek.
   Odchylił koc. Nie ma. Zrzucił z wściekłością pościel na podłogę.
   Ktoś musi coś wiedzieć. Po kolei. Tourette, Skelet a na koniec Walczak. Jego to będzie musiał dać w pasy. Dobra, do roboty! Nie ma na co czekać. Następny dyżur za dwa dni.
   W drzwiach zatrzymał się jeszcze na chwilę. I ten młody, co nie może spać, jak mu tam, Wojtek? Tak, Wojtek.
   Do roboty.

środa, 11 września 2013

przewodnik po Sepii

   Z opracowania autorstwa Ginekolo Ga pt. "OrGanoleptyczne badanie orGanów"

   "Jest w Sepii miejsce wstydu. Lokum permanentnego idiotyzmu. Dzielnica pustych łbów. Jeździ się po nich z głuchym stukotem. Sterczą z powierzchni ulicy z rozdziawionymi gębami, wgapione w niebo z wyraźnym dowodem przeświadczenia: "Wiem wszystko" w postaci walającego się bezładnie po brodzie języka. Co jakiś czas rzucają powiedzenia, które nazywa się mądrością narodu. Co głupsi powtarzają je potem przy rodzinnym obiedzie lub innej byle okazji.
   A mimo to jest to miejsce przynoszące ogromne dochody. Turystyka kwitnie a Targowisko Próżności daje Sepii kilka wiader ZGS-ów dziennie podatku. Najlepiej sprzedają się:
- żołądek, przez który można dostać się do serca mężczyzny,
- kij o dwu końcach,
- pochyłe drzewo,
- zgniła wątroba obitej baby,
- oczy wykłute za pomocą prawdy,
- jaskółka, co nie czyni wiosny,
- jajko mądrzejsze od kury,
- gadające nożyczki i wiele, wiele innych upominków, zalegających stragany i witryny sklepików, bez ładu i składu.
   Jeśli trafisz do Sepii, to zajdź tam koniecznie. Jeśli nie trafisz, to oczywistym jest, że nie zajdziesz, więc nie będę cię bez sensu do tego namawiał, głupi wędrowcze. A w ogóle, to się ode mnie odwal, turyścino. Moim powołaniem jest Grać, Grać, Grać! a nie pisać głupie przewodniki. Koniec języka za przewodnika - kupisz go również na Targowisku. Mnie język służy do czego innego..."

   Tu dzieło Ga się kończy. Pod spodem widnieje jeszcze odręczny rysunek:

sobota, 7 września 2013

anna maria zerwała korale

   Wiedziona pragnieniem piękna, sięgnęła do Drżącej Szkatuły. Błysnęły różowe perły. Kiedy chciała je unieść i przystroić szyję, dekolt i garb, zsunęły się z wolnego końca mrówczym szykiem na podłogę.
   - Jak po sznurku! - pomyślała Anna Maria zachwycona niespodziewanym obrotem sytuacji.
   Paciorki brzęknęły kolejno o podłogę i zdezorientowane ruszyły we wszystkich kierunkach. Do porządku przywołało je surowe spojrzenie Anny Marii, która w międzyczasie zdążyła wydobyć i przerwać kolejny sznur. Do różowych pereł dołączyły białe, następnie większe malachitowe kulki, szklane paciorki z Targowiska Próżności oraz wszystkie inne koraliki śpiące dotychczas, z wyjątkiem specjalnych okazji, w Drżącej Szkatule. Podążyły posłusznie za ruchem dłoni Anny Marii razem, nie tracąc jednak indywidualnego wdzięku. Uniosły się nad podłogę i niczym wir rzeki Jachce otoczyły dziewczynę migoczącą spiralą. Boczne światło wydobyło więcej niż cały ich blask. Wydobyły Czar. Anna Maria tańczyła długo. Kot patrzył podejrzliwie. Chwila była wszystkim.

***
- Wariatka. Nieuleczalna wariatka. - Jej Wyniosłość siedziała z głową opartą na pięści. Ginekolo Ga przebierał powoli dwoma palcami po czarnych klawiszach. Melodia była prosta, ale kojąca. - Jak pragnę Dnia Szczerości! Nie będziemy długo czekać. Niech tylko Sentyment trochę ostygnie.
- Ciemny Strona ponoć nie potrafi wywiązać się z zadania...
- Potrafi. Na razie nie wystarczająco chce. To drobiazg.

piątek, 6 września 2013

hotel "Imaginacja"

   Tu, gdzie jestem, już byłem, ale też dopiero będę. To poczucie zawracania czasu jest nie do zniesienia. Kiedy spoglądam za siebie, widzę to, co jest przede mną, a gdy odzywam się do siebie, słyszę słowa, które dopiero powiem. Ogromny, nieco zamazany budynek przede mną. Czyli stoję do niego tyłem. Zatem aby wejść w drzwi, muszę się cofnąć. Hotel, myślę.
   - Imaginacja - mówię. Dobra nasza, powoli się przyzwyczajam. Zadzieram głowę do góry. Gmach niknie w chmurze o kolorze przekrojonego buraka.
   - Witam szanownego człowieka!
   Pamiętając, by mówić nie to, co chciałbym powiedzieć, ale co powinienem, ciepłym tonem witam rozmówcę:
   - Pedał czy co?
   Aha. Czyli zmiana. Teraz mówi mi się to, co pomyślałem wcześniej. Nie nadążam. Trudno, co będzie, to będzie. Nie moja wina, że facet stoi przede mną, czyli za mną, na golasa.
   - Zgadza się, drogi człowiecze. Pedał, czyli homoseksualista, czy też gej, albo ciota. Pokój.
  Uśmiecham się głupio, bo nie lubię fanatyków religijnych, w dodatku zboczonych. Na wszelki wypadek mażę palcem po klacie i ustach, odburkując:
   - Pokój nam wszystkim.
  Golas drapie się po mosznie.
   - Człowiek mnie źle zrozumiał. Oto klucz. Piętro kolejne, drzwi naprzeciwko, numer nieistotny. W pokoju czeka na człowieka niespodzianka. Kocha człowiek?
   Nie wierzę. Na szczęście poczucie, że już tu byłem pozwala mi nabrać pewności, że nic mi nie grozi.
  - Pytam, czy człowiek kocha? Dla kochających mamy zniżkę. Mógłbym wtedy zaproponować niższe piętro.
Bogusław Dziedzic, technika mieszana
foto: Ola Wittenberg
   Skoro tak wygląda ten hotel, to jakie mogą być schody? Albo winda? Lepiej niższe.
  - Kocham.
  - Zatem proszę udać się wejściem dla zakochanych. Tylko nie pomylić z wyjściem za kochanych. Miłego marzenia.
   Dziękuję - myślę, biorąc klucz. Skądś go znam. Znowu zmiana.
   - Ale pojebus - mówię. Lepiej już pójdę.
   Cofam się w drzwi. Obracają się i wciągają mnie do holu, gdzie wszyscy chodzą nago. Zaczynam się trochę krępować. Wtedy podbiega do mnie hotelowy bej, czyli młody gej, i przecina krępujące mnie więzy. Przy okazji kaleczy mi dłoń. Wprawnym ruchem przysysa się do rany i po chwili jest dobrze. Starsza Dama Kier przy fontannie w nieco pogniecionej sukni nachyla się nad wodą i mówi pierwsze życzenie. Złota rybka od niechcenia skubie sutek jej piersi, muskający srebrną taflę. Za oknem błyska. Fotoreporter klaszcze w dłonie i zadowolony ucieka na drugą stronę ulicy. Pod ścianą, wyłożoną zębami, okularami i płytami z piosenkami Michaela Jacksona stoi grajek. A właściwie dwóch. Tak, zdecydowanie dwóch. Wygrywa ten pierwszy. Nic dziwnego, widzę, że podgląda.
   Ruszam niepewnie do wejścia dla zakochanych. Idę dwadzieścia stopni w górę, siedem w lewo, trzynaście po skosie i dwadzieścia jeden na zapas. Na koniec wracam i oto jest. Moje piętro. Jedno mnie martwi. Sufit na wysokości pępka. Aha.
   - Mówiłem, że mogę zaproponować niższe piętro - uśmiecha się golas, stając nagle za mną, czyli przede mną. Trudno. Jestem zmęczony. Klękam i na czworakach odnajduję drzwi naprzeciwko. Jest ich troje. Identycznych. Zerkam na pierwsze. "To nie te". To nie te. Następne. "Następne". Zrezygnowany, naciskam bezczelnie klamkę w ostatnich drzwiach. Kiedy pada na nie światło z pokoju, dostrzegam tabliczkę. Istotnie: "Nieistotny". Spać. O niczym innym nie marzę.

poniedziałek, 2 września 2013

kurnik

   Fragmenty nagrań z rozmów prowadzonych przez dr. Mortem Posta z klientką o numerze kartoteki SP-909. Klientce godzinę wcześniej zaaplikowano 2x25mg Xylomylu oraz poddano stymulacji infrasonicznej 10x20s/11hz/amplituda stała.

"(...)
MP:  W twoich rysunkach często pojawiają się ptaki. Lubisz ptaki?
SP-909: Od dziecka ich się boję. Właściwie nie wiem, dlaczego. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w K., w domu babci, mogłam się z nimi oswoić. Dziadek hodował gołębie a babcia kury. Pewnego razu bawiłam się z bratem i taką dziewczynką od sąsiadów w chowanego na podwórku. Ja kryłam. Oni się wso... schowali... mogę się napić wody, tak mi zaschło...?
MP:  Proszę.
SP-909: Dziękuję. Schowali się i nie chcieli wyjść. Zaczęłam ich szukać. Nawet się skaleczyłam o jakieś żelastwo, o tu mam ślad, na łokciu, do dziś. Sprawdziłam pod schodami, za stodołą, w traktorze i w ganku. W końcu poszłam do kurnika, choć było tam ciemno. Ale koniecznie chciałam ich znaleźć, bo pomyślałam, że coś im się stało. To musiało być w czerwcu, bo kury już spały, choć na dworze było jeszcze dość widno. A może nie, w końcu mówi się "iść spać z kurami", to może było wcześniej, a to był jakiś lipiec albo sierpień. W każdym razie to było lato. Zajrzałam pod grzędę, bo tam się można było fajnie schować. Nic. Pod drugą. Nic. Za worki. Nic. Wtedy się odwróciłam... (pauza)
MP: Tak, mów dalej. (pauza) Co zobaczyłaś, kiedy się odwróciłaś? (głośny oddech) Oddychaj spokojnie, powoli. Jesteś bezpieczna, jestem obok ciebie. Jak będziesz gotowa, mów dalej.
(pauza około minuty)
SP-909: Nie pamiętam. Wydaje mi się, że... to niemożliwe...
MP:  Mów wszystko, co ci przychodzi na myśl.
SP-909: Wydaje mi się, że zobaczyłam... nie, to absurdalne, skąd mi się to wzięło...
MP: Mów, proszę. Wszystko może okazać się dla mnie ważne.
SP-909: Dla pana?
MP: Dla ciebie.
SP-909: To już nie był kurnik, tylko jakaś alejka, czy coś... na ławce siedziała dziewczyna, owinięta szalem, a obok ławki...
MP: Tak?
SP-909: Na stołeczku siedział jakiś obszarpany mężczyzna, z paletą w dłoni i malował tę dziewczynę. Tylko, że...
MP:  Tylko, że co? Śmiało.
SP-909: Dziwne, ale mam pewność, że obraz powstawał w powietrzu. Nie było sztalugi, żadnego płótna. Nakładał kolory prosto na powietrze, jak na szybę.
MP:  Może malował właśnie na szybie?
SP-909: Nie. Bo to powietrze się uginało pod pędzlem. A kiedy brakło mu jakiegoś koloru po prostu schylał się i nabierał go z ziemi.
MP:  Z ziemi?
SP-909: Tak, z ziemi, jakby nabierał łyżką piasku.
MP:  Co czułaś?
SP-909: Zachwyt. Zachwyt pełen dzikiej tro... two... trwogi. Muszę się jeszcze napić. (pauza)
MP:  Znałaś tę dziewczynę?
SP-909: Nie... tak... nie wiem...
MP:  Jak myślisz, gdzie byłaś? (pauza) Wiesz, co to było za miejsce? (pauza) Mówiłaś już o tym miejscu kiedyś, pamiętasz? (pauza) Skup się! Musisz to pamiętać! Jak tam się dostałaś? Dlaczego?! Dlaczego do cholery?! Jak?! (pauza, płacz, odgłosy krzątania, otwieranych drzwi)
KOBIECY GŁOS: Tak?
MP:  Zabierz ją na salę. Niech się prześpi.
KOBIECY GŁOS: Chodź, mała. (trzaśnięcie drzwi, pauza około minuty)
MP:  Znaleziono ją w kurniku. Siedzieli z bratem nad ciałem wielkiego koguta ze skręconym karkiem. Wspomniana koleżanka zaginęła tego wieczoru. Nigdy jej nie odnaleziono.
(pukanie do drzwi)
MP:  Proszę.
KOBIECY GŁOS: Ona mówi, żeby panu przekazać, że nie wie, czy to ważne, ale żeby panu powiedzieć, że ta dziewczyna na ławce miała garba... no.