sobota, 31 sierpnia 2013

cierpienie

   Od kiedy w pałacu Ich Rozkoszności wybrzmiało ostatnie: "niech żyje nam", wyśpiewane chóralnie, acz bez przekonania przez Jej Wyniosłość, Kono Wała i Wielkiego Korektora, egzystencja Jego Wysokości Sentymenta wzniosła się na wyższy pułap. Z dojmującą rozkoszą pławił się w cierpieniu. Wyciskał je z każdej usłyszanej i wyśpiewanej nuty, z każdej litery postawionej z rozmachem w tajnym dzienniku, któremu nadał tytuł "Dyrdymałki". W paroksyzmach i szlochach roztaczał opiekę nad wspomnieniami, które wreszcie zaczęły sobie szukać nowych kryjówek. Podejmował też próby poetyckie, wszystkie nieudane. Jej Wyniosłość zwymiotowała do złotego sedesu, kiedy natknęła się na tekst zapisany na odwrocie damy kier:

Tak podobne jak ręce dwie
Moja dusza do twojej lgnie.
Tak przytulnie i ciepło pasujemy do siebie

Jak skrzydło prawe i lewe.
Lecz odezwał się wicher donośnie i otchłań bezdenna
Zapadła między skrzydłami bezlitośnie!

  Zastanawiała się, co gorsze. Czy wizerunek damy w pozie tak otwartej, że się odechciewało, czy plagiat wypisany ozdobnymi literami na rewersie. Znała źródło tej inspiracji. Proste, może nieco banalne w treści, jak życie, jednak w formie nadzwyczaj wysmakowane. Nigdy nie miała złudzeń na temat talentu swojego męża, jednak odkąd podjęła decyzję o przedłużeniu życia Sentymenta w imię dobra narodowego, jej wściekłość rosła jak mięsożerne łopluszcze po deszczu oklasków przerażonych dworzan.

*nieautoryzowany przekład wiersza Mariny Cwietajewej

czwartek, 29 sierpnia 2013

za kochana

   Anna Maria była za kochana! To okazało się takie proste. I oczywiste. Jakże mogła nie skojarzyć faktów, nie rozpoznać symptomów, nie poczuć TEGO. Pustka, Niedosyt, Bezradność, te stare, szczwane suki nie wzięły się znikąd. Mogła nie widzieć kto to, mogła nie rozumieć, dlaczego, jak to możliwe, za co, nie musiała nawet odczuwać wzajemności. Ale powinna była dostrzec owo "za".
   Za kochana! Ona, dziewczyna z garbem, córka nie wiadomo czyja, właścicielka drewnianego kota ze złoconym pyskiem, Niczego, który teraz liżąc drewnianą złoconą mosznę, śmiał się półgębkiem - za kochana. Nie mogła uwierzyć w to, w co właśnie uwierzyła. Była za kochana! Nie tylko kochana, normalnie, jak dziewucha, jak kobieta. Ten, co ją pokochał - nie mógł po prostu poprzestać na zwykłym kochaniu? Musiał się w niej za kochać? I tak szczęścia miała w życiu nadto. Choćby wiersze. I przyjaźń Jego Wysokości (brrr!) Sentymenta. I gołębie. I ciotkę Umierałą. Było tego trochę. Jak na zwykłą mieszkankę kamienicy pani Creims, regularnie wnoszącą opłaty, nie szukającą wrażeń, było całkiem emocjonująco.
   Kto to był? Kto to jest? Kto to będzie? Ów Doskonały? "Jaki on jest mądry. A jaki ładny. Te brwi. Wargi. Nos. Nos mężczyzny jest bardzo ważny. Po nosie można rozpoznać prawdziwego mężczyznę." Anna Maria nie wiedziała, kogo by chciała. Może Księcia z Bajki. Ale w Bajce podobno panował Kryzys i fala emigracji niosła ze sobą setki sztucznych książąt z wilkami. A może by chciała maczo. Prawdziwy maczo - przystojny, męski, pachnący piżmem. Żeby ją wziął i... No, wziął.
   Albo bohater, żołnierz, wojak. Na przepustce. Takiemu nie da się odmówić, choćby ze względów patriotycznych. Krew za krew, jak to mówią. Noc za noc, ząb za ząb, orgazm za orgazm.
Za kochana. Wariowała od tego. Niechże już go pozna. Czuła, że jest blisko. Na wyciągnięcie ręki. Na przymknięcie powiek. Na pierwszy pocałunek.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

tercet

   Choć była nieproszonym gościem, Pustka w domu Anny Marii rozgościła się na dobre. Wkrótce przywlokła się za nią Bezradność. Doskonale wyczuwała, gdzie odbywają się najlepsze imprezy w mieście. Przyprowadziła ze sobą Niedosyt. Łajzy. O, ta trójca rozumiała się bez słów! Niczego więcej nie potrzebowały. Lokal był i była Anna Maria, którą mogły się żywić przez jakiś czas. Wyciągnęły instrumenty. Uwielbiały to wspólne, nieśpieszne muzykowanie. Zwłaszcza, gdy trafiała się jakaś przekąska. Na początku trochę nieskładnie, każde sobie, w poszukiwaniu wspólnego języka, nastroju chwili, następnie coraz śmielej i mocniej dęły w ustniki. Z ich instrumentów wydobywał się potężny i wszechogarniający popiół.

piątek, 23 sierpnia 2013

bieguny

   Bieguny kryły tajemnicę. Wykonane z sezonowanego, giętego i szlifowanego na mokro wieloletniego dębu były gotowe galopować choćby na bieguny. Twarde, nie do zdarcia, równiutkie i bez najmniejszej zadry. Ideał biegunów. Doskonałość podparcia. Absolut  mobilności w czasie i przestrzeni.
   Stojący na nich duży, pokryty łaciatym pluszem koń, gnał przez wszystko. Był, istniał, pędził. Przenosił przede wszystkim w czasie. Szybko i boleśnie. Raz, może dwa razy w roku zdarzał się dzień, w którym doktor Mortem Post stawał się jeźdźcem. Kiedy wicher wspomnień przewalał się przez jego głowę, pustosząc pokój i druzgocząc rozsądek, gdy próżnia tęsknoty wysysała z niego ostatni dech i haust powietrza a dojmujące poczucie braku wbijało zardzewiałe gwoździe, tępe i poskręcane między jego żebra - Mortem Post dosiadał starej zabawki, odziedziczonej po ojcu albo po jakimś dziecku, nie wiedział, nie pamiętał, chociaż bardzo chciał wiedzieć.
   Ogarnięty nasilającym się szałem i cierpieniem, nie wiedząc kiedy zdzierał z siebie ubranie, kaleczył sobie piersi i ramiona do krwi paznokciami, piłowanymi i odżywianymi z pieczołowitością pedanta. Wtulał twarz w cuchnącą kurzem grzywę i wdychał. Zapach dzieciństwa, szczęścia mimo katastrofy, radości mimo traumy, wdzięczności mimo nienawiści. I z każdym wdechem, niuchem, zapachem leciał w kosmos, w przestrzeń poza sobą, w pozaczas. I łkał, łkał, łkał coraz bardziej. Nagi, usmarkany, zakrwawiony.
   Monitor przy łóżku pikał miarowo, rurki pulsowały przepływającą przez nie cieczą, a do worka wiszącego przy materacu kapała ciemna ciecz. Palce dłoni, upstrzonej łuszczącym się naskórkiem, drgnęły. Skurcz? Pocieszenie? Przywołanie?
   - Hatatitla, mój Hatatitla - szeptał w grzywę. - Zanieś mnie, mój Hatatitlo...
   A potem, kiedy już brakowało mu łez i siły, milkł i leżąc, odkręcał bieguny od spękanych kopyt. Chwytał jeden dębowy łuk i zaczynał nim okładać swoje ramiona, łopatki, żebra i uda. Drugim na zmianę uderzał w podłogę, hukiem zagłuszając własne krzyki.
   Jak za dawnych lat.

środa, 21 sierpnia 2013

raz w tę, raz w tę

   Nie otwieram oczu, ale widzę. Pod palcami omszałe żerdzie umierającej ławki. Mokre i zimne, jak mgła, która otula ramiona, zwija się wokół szyi, wciska się w uszy. Przesuwam opuszkami po bliznach. "ŁAWKA ZAKOHANYCH". Ławka schadzek. Wiem to, bo kiedyś tu będę. Kiedyś będę. Przyjdę tu i pójdę tam. Spotkam ją. Kogo? Będę kochał.
   Dotykam ostrożnie żeber. Nic nie boli. Twarz. Też nic. Wszystko w najlepszym porządku, jeśli nie liczyć uszu, które są jakby większe i bardziej mięsiste. I oczy. Którymi widzę, nie patrząc. I czas. Który nie płynie, ale skacze, niczym piłka. Raz w tę, raz w tę. Aktualnie w tę.
   Znam to miejsce. Tam, za rogiem jest hotel. "Imaginacja". I fontanna, która rzyga srebrem. Będę tam, jeśli wczoraj tu przyjdę. Dziś jestem pojutrze, a byłem tam jutro. Nie mogę być jedynie tu i teraz.
   Szukam. Jej. Będę szukał. Ale najpierw muszę znaleźć. Znalazłem, jeśli zgubię. Zgubiłem, jeśli znajdę.

sobota, 17 sierpnia 2013

do siebie!

   - Ciociu, ale przecież ja nie znam waszych przepisów! – Anna Maria dojrzewała do drogi pod oknem ciotki Umierałej.
   - Kochana, bez przepisów da się żyć! To po pierwsze.
   - A po drugie?
   - Po drugie, nie ma przepisu na wszystko.
   - To może chociaż na cokolwiek, tak na pamiątkę?
   - Zawsze trzymaj się lewej strony! – ciotka Umierała zatrzasnęła okno.
  Anna Maria Niczego zbytnio się nie spodziewała. Tym bardziej ucieszył ją widok rytmicznie oddalającego się kociego ogona. On już wracał do siebie. Jakaż się poczuła dojrzała! Trzeba było jeszcze tylko ustalić kierunek. Lusterko! Uch, chociaż ono ocalało. Ulga spłynęła na Annę Marię jak skrawek jedwabiu. Zajrzała do środka. Zbite Zwierciadło było pęknięte nie raz. Pajęczyna rys znaczyła Bolesną Taflę. W każdym okruchu Anna Maria widziała pewną cząstkę siebie. Całość była niepewna. Przybyło jej wątpliwości, ale czegoś trzymać się musiała. Ponieważ szczerze pragnęła powrotu, dostrzegła wkrótce tablicę z napisem „Droga do Siebie”. Po paru nieco wymuszonych krotochwilach z rowu po lewej wylazła obdarta postać żebrząca uwagi:
   - Czy chcesz…?
   - Nie odpowiadam na sakramentalne pytania – odparła przytomnie Anna Maria, odnosząc wrażenie, że gdzieś już tego typa ze strupem na spuchniętym nosie widziała. Odniosła to wrażenie na stronę, bo nie chciała zbędnego balastu.
   Droga wpadła w Las Uniesionych Brrrwi. Pod ich naporem wątpliwości narosły. Następnie mijała pola To Nie Dla Mnie, Zostań Lekarzem, Artyści To Tacy Nieszczęśliwi Ludzie, Ciszej, Koloruj Staranniej, Boje Sie. I tak w kółko, aż do Sepii. Bardzo spowalniały marsz. A wszystko jak na złość po lewej stronie. Na dodatek z rowu wygramolił się znów jakiś przybłęda. Tym razem wrażeniu nie mogła się oprzeć. Spod piankowego stroju w kształcie cukierka wystawały tylko krótkie rączki, nóżki i twarz. Ten czerwony nochal, jak tam, w parku. Nie pomógł mu nadruk z przodu i z tyłu: „Sprzedawca Czczych Obietnic”. Anna Maria spuściła go po sznurku.
   Deszcz pazurków przebiegł po kręgosłupie Ciemnego Strony. Nie dość im było jednego okrążenia. Spodobała im się zabawa w wyścig. Niektóre zboczyły z trasy, by zwiedzić jego łopatki i barki. Obietnica Wielkiego Korektora mówiła coś o suchym pysku na czas nieokreślony. Jeżeli nie sprowadzi garbatej do Pałacu Ich Rozkoszności, w Sepii nie będzie miał czego szukać. I to garbatej nieuszkodzonej.
   Anna Maria dźwigała dalej swój garb. Zaś on coraz natrętniej domagał się postoju. Zatrzymali się znużeni na polanie Co To Będzie. Stamtąd trudno się było ruszyć. Anna Maria była już prawie pełna wątpliwości. Aż do chwili, gdy ze zbliżającego się tumanu kurzu wyłonił się biały kask, okulary, szal i szelmowski wąs Doskonałego.
   - Bążur, madmuazel! Jakże mija Twój
dzień, Ślicznotko? A jakież to troski chmurzą to gładkie czoło? Może napój orzeźwiający przywróci uśmiech na twym nieskalanym obliczu? – z psyknięciem otworzył flaszkę.
   - Wariat – pomyślała Anna Maria, ale uśmiech, który w tej chwili zakorzenił się pod żebrami, puścił szalone pędy i w jednej chwili zakwitł na jej twarzy. Na ustach, ale i w oczach, co Doskonały skrzętnie odnotował w pamięci. Roześmiał się szczerze. Jego śmiech potoczył się lawiną w kierunku Sepii. Zmiótł resztę przeszkód. Niepotrzebnie zresztą. W kierunku stolicy nadciągała fala powodziowa. Z brzegów wystąpiła rzeka Jachce. Nurt porwał Annę Marię tuż po tym, jak Doskonały zdążył krzyknąć:
   - Moje koty dziś narowiste, muszę pędzić. Orewuar, madam! 
   - Dzięki! – krzyknęła Anna Maria za oddalającym się tumanem kurzu. Poczuła kluskę w gardle, ale musiała walczyć o równowagę.
   - Tylko nie rozbij się o Most Uniesień!
   - Czemu nie? - pomyślała.
  Resztę drogi wbrew przepisom przebyła po stronie prawej. Wkrótce była u siebie. Luna i Vagina przywitały ją szarfą z napisem „Witaj w domu”.
   - Ja też za wami tęskniłam.
   Niczy spokojnie chrapał na sofie. Poza tym w domu królowała Pustka. Rozsiadła się wygodnie przy kuchennym stole i małą łyżeczką zaczęła wyjadać Annę Marię od środka.

piątek, 16 sierpnia 2013

tatuś

   Do spowitej w mroku pracowni bez okien wszedł tatuś. Ciemny Strona momentalnie się zmoczył i upuścił pędzel. Zaczął szybko drzeć płótno blejtramu, dźgając je szpachlą i szarpiąc zębami. Nie widział tatusia, ale słyszał jego nierówny, chybotliwy krok i czuł coraz intensywniejszy odór przetrawionych Kropli Szaleństwa. Nawet byłby się zdziwił, bo od czasu, kiedy sam ich nadużywał, stracił powonienie, ale się nie zdziwił. Nie zdążył.
technika mieszana Bogusław Dziedzic
foto: Ola Wittenberg
   Pierwsze uderzenie trafiło go w oko. Ciemnemu Stronie zrobiło się nagle bardzo jasno. Drugie uderzenie rozgniotło mu o czaszkę ucho. W pracowni rozdzwoniły się dzwony. Trzeci cios sprawił, że zaczęły mu nagle rosnąć wargi i nos. I było mu w nie bardzo gorąco.
   - Ja ci dam zaczepiać dziewczyny, nieudaczniku. Ty szmato, ty głupku!
   Ciemny Strona zrozumiał. To cena za realizację marzenia, by zostać malarzem. Do tej pory myślał, że jego koszmarem w zamian za spełnienie pragnienia bycia artystą okazał się nałóg kroploszałoholizmu. A jednak nie, to byłoby zbyt proste.
   - Tatusiu, kochany tatusiu, nie! Prosę, nie bij mnie, prosę! Już nie będę!
   Sznur od żelazka rozpalił mu plecy.
   - Ty gnoju! W tej chwili masz wyrzucić te wszystkie bohomazy! Za pięć minut ma ich tu nie być! Ani śladu.
   Na czterech zbierał rozrzucone farby i pędzle.
   - Dobze, tatusiu, tylko mnie nie bij.
   Trzasnęły drzwi. Ciemny Strona zwymiotował. Złamał pędzel. Potem drugi. Siedział i płakał. Jak teraz namaluje Księżniczkę?

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

wysokie G

   Ginekolo Ga drżał. Patrzył na orGany Jej Wyniosłości Melancholii, oniemiały i zauroczony, onieśmielony wizją czekającej go przygody. Nie spodziewał się, że pod samym jego nosem i uchem, w komnatach pałacu Ich Rozkoszności, a dokładnie w samym ich sercu, w Melancholicznej Sypalni, kryje się instrument, którego nie posiadł, dźwięki i nuty, których nie wydobył, melodie niesłyszane jeszcze przez nikogo. Słowem - czekała go ekstaza. A jeśli dobrze się spisze, Jej Wyniosłość Melancholię również. A to mogło oznaczać tylko jedno - dobra emerytura i bezpłatne przejazdy po całej Sepii. Czyż mógł marzyć o czymś więcej?
   Zatem drżał.
   - Ty drżysz, Ga! Aż tak pragniesz moich orGanów?
   - O tak, Pani. Wybacz, ale ich bliskość sprawia, że tracę panowanie nad moim doskonałym ciałem  - Ginekolo należał do Doskonałych, a konkretnie pochodził z rodu Absolutnych. - Odczuwam bicie pulsu w uszach, migotanie koniuszka a co najbardziej niepokojące i wymagające natychmiastowego działania, zesztywnienie i nabrzmienie małego...
foto: studioklatka bełchatów
   - Ga! Peszysz mnie!
   Organista przełknął ślinę.
   - ...palca u prawej ręki, co oznacza, że jeśli natychmiast go nie użyję, wydobywając najwyższy ton z Twego arcydzieła, Pani, grozi mi wylew.
   Jej Wyniosłość Melancholia pogładziła dłonią orGany. Westchnęła.
   - Wylew, och...! Więc musisz zagrać...
   Ginekolo Ga zbliżył się do niej i położył dłoń na jej dłoni.
   - Czujesz, Pani, jakie są doskonałe?! Cudowne, Pani!
    Melancholia odchyliła głowę. Oddychała szybko. Prawą ręką, złączoną z dłonią orGanisty pieściła instrument. Lewą ręką szarpnęła kołnierzyk. Złote guziczki strzeliły w powietrze. Dekolt w sukni rozchylił się, ukazując falujące piersi. Maleńki tatuaż w kształcie ćwierćnuty machał do niego chorągiewką.
   - Tak, Ga! O, tak! A czy...
   - Czy czujesz to, co ja, Pani? Wiesz, co teraz będzie?
   - Wiem, Ga, wiem - dyszała, mierzwiąc sobie fryzurę, wzbudzając burzę we włosach. Drobne błyskawice zaczęły przeskakiwać pomiędzy coraz bardziej sterczącymi pasmami. - Ale czy... mógłbyś...?
   - Pytaj, Pani, śmiało. Prawdziwa sztuka wymaga odwagi.
   Melancholia chwyciła go za włosy. Zaczął iskrzyć z całego ciała. Błękitna aura otoczyła ich z delikatnym buczeniem.
    - Czy mógłbyś... użyć... większego palca?
   - Kciuka?
   Melancholię dławiła rozkosz.
   - Obu? - szepnęła, targając go za ucho.
  Ginekolo Ga promieniał.
   - Pani...
   - Skończ z tą głupią Panią. Mów mi Meli. Skoro już masz grać na moich orGanach. Mój Wirtuoz.
   - Nie wiem, czy się ośmielę. A może zagramy na cztery ręce, Pa... Meli?
  Napięcie buzowało już w całej komnacie. Nad kominkiem unosił się zegar, a pogrzebacz gonił szufelkę wokół stolika. Firany rozciągnęły się płasko po zdobionym sztukaterią suficie.
   - Na cztery? O, szalony, o niczym innym nie marzę przez całe życie. Tak, Ga, tak. Grajmy. Mocno i głośno!
   Długo po zachodzie Prawego Profilu z okien Melancholicznej Sypalni dobiegało najwyższe G, pełne wibrata i gwałtownych powtórzeń.
   Tak długo, że skryty w swojej baszcie, zdążył nasycić się nim do bólu Wielki Korektor, uczepiony wyblakłego konia na biegunach. Wstydliwy szloch skrył w cuchnącej starością grzywie.

niedziela, 11 sierpnia 2013

a potem gaśnie światło

   - Wynoś się, Walczak! Już, bo cię zajadę gumą!
   Znam ten głos. To nie jest dobry głos. Wydaje mi się, że patrzę tylko jednym okiem. To głupia myśl. Śmieszy mnie i próbuję się roześmiać, ale na twarzy mam chyba jakąś maskę, bo nie mogę otworzyć ust. Szczypie. Warga mnie pali i rośnie aż pod oko. Ruszam ręką. Nie, to nieprawda. Przekręcam głowę i pęka mi szyja. Ręce mam przypięte do łóżka.
   - Egon, słuchaj - mówi Barbie Turan. Tylko dlaczego ma grubą, wielką twarz? To nie Barbie. Tourette? Skelet? Mortem Post?
   - Słyszysz mnie? Egon, obudź się, halo!
   Wiem. Misiek. Czego on tu szuka, u mnie w pokoju? Unoszę lekko głowę i chcę zawołać tatę. Powinien być w swoim gabinecie i sklejać model "Titanica".
   Zaraz, to nie jest mój pokój. To cicha sala. Wiem. Wszystko wiem. Przywieźli mnie tutaj po tym, jak spałem w parku na ławce. I śniła mi się ta dziwna kraina. Jak to było? Sepia?
   - Masz tu glukozę i coś jeszcze. Na rano dojdziesz do siebie. Wrócę tu i wtedy pogadamy. Pomożesz mi, jasne?
   Patrzę na niego, jak podpina mi do żyły wenflon i kroplówkę. A potem gaśnie światło.

   * * *

   Rano. Chce mi się pić i sikać.
   Uff. Sikać już nie.
   Nie mogę się przekręcić. Boli mnie klatka piersiowa. Każdy oddech sprawia mi katorgę. Nie czuję rąk, jakbym nie miał dłoni i ramion. Jednym okiem spoglądam w sufit. Drugiego nie mogę otworzyć. Pojarka, skurnol. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest taki szybki i ma tyle siły. Jak mnie trzepnął, to poleciałem na ścianę. Potem chwycił mnie wpół i rzucił na łóżko. Poczułem ognisty ból w żebrach. Wtedy uderzył mnie chyba czołem w twarz, bo wybuchło w mojej głowie tysiąc słońc.
   Wchodzi Misiek. Siada obok mnie i myje mi oczy i policzki mokrą pieluchą. Wystawiam język, żeby zaczerpnąć nieco wilgoci. Uśmiecha się do mnie. Jest źle.
   - Posłuchaj, Egon. Ta twoja pindzia zwiała. Przez ciebie, wiesz. Nic by się nie stało, jakbyś siedział cicho. Ale ty musiałeś...
   Nie mogę rozkleić drugiego oka. Widzę tylko lewą rękę Miśka i obawiam się tego, co robi prawą.
   - Znajdziesz ją. Masz dwa dni. Rozumiesz?
   To drań. Odwal się, myślę, prysnęła to jej fart. Usiłuję splunąć mu na fartuch. Kiwa z niedowierzaniem głową i pokazuje mi małe piórko. Wsuwa mi je do nosa. Przytrzymuje głowę i łaskocze. Kicham. Pękam na pół. A potem gaśnie światło.

* * *

   Muszę mieć połamane żebra. Stąd ten rozrywający ból przy kichaniu i oddychaniu. Muszę wytrzymać. 
   Nie dam mu satysfakcji. Kręcę głową. Nie pomogę gnojowi.
   Piórko. A potem gaśnie światło.

   * * *

    Usiłuję kiwnąć głową na "tak", ale najwidoczniej nie rozumie, cymbał.
   A potem gaśnie światło.

sobota, 10 sierpnia 2013

wspomnienia

   Jego Wysokość Sentyment przywołał wspomnienia. Przydreptały, radośnie popiskując, jakby tyko czekały na wezwanie. Sentyment klepnął się po kolanie. Po chwili poczuł łaskotanie w ucho i wczepione we włosy łapki. Bezcenne, bo jedyne, jakie ocalały w Sepii. Trochę nadszarpnięte, w końcu były najcenniejszym łupem. Na Białym i Tęczowym Rynku oraz Targowisku Próżności osiągały zawrotne ceny. No, choćby ta Anna Maria. Skarpety dla ciotki Umierałej były prezentem nad zwyczaj okazałym. I docenionym. Do białych kruków, również niezmiernie pożądanych, wcale nie były podobne. Nie miały skrzydeł i mniej w nich było nieprzewidywalności. Za to były wierne.
   Bawiąc się teraz z nimi, Sentyment śmiał się serdecznie. Śmiech toczył się po podłodze, odbijał od ścian, fikał koziołki jak kuglarz, wskakiwał w popiół kominka, wzbijając tumany kurzu i dla jeszcze większej zabawy stukał w królewskie okna, myląc przechodniów. Prawy i Lewy Profil przystanęli na chwilę, zwabieni niezwykłym ożywieniem, tak rzadkim w królewskich komnatach.
   Zabawę przerwał piekący ból w szyi. Sentyment widział kiedyś opracowanie Wielkiego Korektora zatytułowane „Systematyka, semantyka i semiologia Koszmarów”, ale sam tytuł wydał mu się niezmiernie nudny. Nawet unikatowa oprawa dzieła nie zrównoważyła zniechęcenia. Nikt nie przypuszczał, że Koszmary rozplenią się również w pałacu Ich Rozkoszności, choć znał się na Koszmarach najlepiej w całej Sepii. Wiedział jednak, jaką troską Sentyment otacza swoje ukochane maskotki. Że chucha na nie, jak na szybę Anny Marii. Ale się pomylił. Sentyment nie lubił rozmawiać z Niktem. Nuda, nuda, nuda…
akwarela Bogusława Dziedzica
foto: Ola WIttenberg
   Ból rozprzestrzeniał się, a opuchlizna rosła, aż stała się wielką, ziejącą raną. Czarna struna kierowała się wprost do serca. Potem nastała ciemność.
   - Pani, nie oglądaj się na Sentymenta! Dbaj teraz o siebie – Korektor pilnie śledził fioletowy tren i przepastne rozcięcie na plecach. Włosy Jej Wyniosłości pachniały z daleka niespełnioną obietnicą.
  Obła larwa Koszmara wczepiła się w szyję Jego Wysokości tak, że sam Kono Wał nie potrafił sobie z nią poradzić.
   - Ona go zabije, idioto! - nie zdecydowała jeszcze, jakiego rozwiązania zapragnąć.
„Człowiek poruszony, to człowiek ocalony” - przemknęła błyskawica.
   – Eee, głupoty, zmęczony jestem.
Kono Wał się nie poddawał.
   Melancholia po raz setny przebiegła wzrokiem zwitek papieru, który wysunął się na podłogę z ręki Sentymenta:


Wspomnienia nazbyt wielkim są ciężarem
O ziemi wspomnę przemierzając raje
Gdy znów spotkamy się, słów starych
Nie utaję.

Tam, gdzie anieli przelatują rojnie,
A dźwięki harfy znaczą każdy krok,
Gdzie spokój wieczny, będę niespokojnie
Twój łowić wzrok.

Niebiańskie wizje minę obojętnie
Samotna w kręgu świątobliwych dziew
Niespodziewanie w niebie się rozlegnie
mój ziemski śpiew!

Wspomnienia nazbyt wielkim są ciężarem
Bezwstydne łzy – jak je powstrzymać mam…
Ni tu, ni tam - nie spotkam ciebie wcale
Nie po to staje się u raju bram!*

   Litery wykaligrafowane z pietyzmem fioletowym atramentem. I jej własny autograf.

*Wiersz Mariny Cwietajewej (1909-1910), tłum. Katarzyna Chmiel

misiek

   Mortem Post siedział w ogromnym, skórzanym fotelu. Bordowy kolos, pielęgnowany kremami do ludzkiej skóry, polerowany codziennie przez Marylę Morone, głuchoniemą dziewczynę znikąd, odbijał refleksy światła spadającego nań z secesyjnej lampy, stojącej pomiędzy czarnym biurkiem o dwunastu szufladach a żelaznym stolikiem na wygiętych figlarnie nogach. Maryla Morone wycierała kurze w gablocie ze statuetkami nagród za naukowe osiągnięcia. Robiła to codziennie. Doktor Post nie znosił kurzu. Mawiał, że kurz zbiera się tam, gdzie nie ma ruchu, a gdzie nie ma ruchu, nie ma życia. Był też autorem słynnego powiedzenia, będącego mottem Sympozjum Psychiatrycznego "Sztuka a psyche" - "Człowiek poruszony to człowiek ocalony". Przez cały miesiąc potężny billboard zdobił ogromną ścianę Instytutu Naukowego w stolicy, zaszczepiając w świadomości ludzi tę prostą myśl. Odbierając nagrodę za hasło, Post śmiał się, że on tylko sparafrazował znane powszechnie powiedzenie "Ruch to zdrowie". Nigdy natomiast nie wspomniał, że najzwyczajniej w świecie ukradł pomysł jednemu z pacjentów, wymyślającemu z pasją różne aforyzmy.
   - Maryla - powiedział. Nic. Podniósł głos. - Morone!
   Dziewczyna nie reagowała. Pochyliła się nad niższą półką i powoli zaczęła wyjmować stojące na niej kryształowe figurki Psyche. Przez fartuch odbijał się zarys jej majtek i ramiączek stanika.
   Doktor Post przełknął ślinę. Opuścił na kolana ręce, na których dotąd spokojnie opierał brodę.
   - Mów - rzucił.
   Misiek stał w zacienionym kącie gabinetu. Wielki, ale teraz jakby zmarniały, bezradny niczym przyłapany na masturbacji dzieciak, zgarbiony i niepewny. Zerknął jeszcze raz na Marylę Morone.
   - Mów, Klepacz. Nie mam czasu.
   Misiek stęknął i zrobił krok do przodu.
   - Wróć!
   Wrócił.
   - Przecież pan wie...
   - Panie dyrektorze.
   - ...panie dyrektorze, wie pan przecież.
   Mortem Post patrzył na Marylę.
   Michał Klepacz, czyli Misiek, podrapał się po spoconym czole, nabrał powietrza i zaczął mówić:
   - Normalnie, szefie, chciałem ją wydupczyć. Nie mam nikogo, wie pan. A ona i tak niczyja. Nikt by się nie dowiedział. Jakby nie ten Egon, idiota. Marnuje się dziewczyna, też coś jej się od życia należy. - Zerknął na Morone. Czyściła kolejną półkę. Jeszcze bardziej napięty fartuch delikatnie zagłębiał się jej między pośladkami.
   - Wziąłem ją na górę, na nieczynne piętro. Cisza i spokój. Nie wiem, jak to się stało, że wyszła na ten pieprzony parapet. Znaczy, na gzyms... potem. Wszystko przez tego Egona. Dostał jakiegoś szału, zaczął napieprzać w drzwi, potem rzucił się na tego Walczaka. Zanim dobiegłem, Walczak rozwalił mu mordę i połamał żebra. Musiałem obu zabrać na cichą salę. Jak wróciłem, to już jej nie było...
   Doktor Mortem Post westchnął.
   - Widzisz, Klepacz, nie zdążyłeś. Jakby nie zwiała, to byś jeszcze ją zgwałcił.
   - Zaraz tam, zgwałcił. Zgodziłaby się.
   - Tak, jak Egon, jak ten spod czwórki i ten, co go przygniótł automat z batonami?
   - Co pan...?
   Mortem Post położył dłonie na skórzanych oparciach fotela. Zaczął gładzić opuszkami palców lśniącą czerwień, cały czas przyglądając się Maryli Morone.
   - Słuchaj Klepacz. Jak jej ojciec się dowie, osobiście przetnę ci płat czołowy. Jak ona się nie znajdzie w ciągu trzech dni, też. Jak znikniesz, zajmę się osobiście twoją siostrą.
   Klepacz gwałtownie się wyprostował. Przez jego twarz przebiegł skurcz.
   - Skąd pan... nie może pan...
   Mortem Post zmrużył oczy. Maryla Morone czyściła najniższą półkę. Oblizał wargi.
   - Idź już, Misiek. A może pan Misiek, co?
   Michał Klepacz odwrócił się i wyszedł. Ostrożnie, żeby nie trzasnąć drzwiami. Żeby nie wzniecić kurzu. Żeby wreszcie wyjść.

czwartek, 8 sierpnia 2013

blondynka

   (...)Wielka miłość Waltera? Tak, można chyba tak powiedzieć o Marilyn Monroe. Ale co on tak naprawdę umiłował? Kogo? Co w niej, w tej kobiecie wiecznie spadającej z gzymsu, tak go pociągało? Obietnica katastrofy? Tajemnica? Niewybaczalne piękno? Absolutna bezradność? Dość, że pochłaniał wszystko, co o niej pisano. Część z tego odrzucał, jak doskonały filtr; intuicyjnie wybierał najtrafniejsze dzieła. Projekcja? Może, ale kto z nas nie ulega czarowi projekcji, kto z nas nie wyświetla filmów na twarzach i w umysłach mijanych w życiu osób? Walter, to fakt, był w tym specjalistą. Wystarczyła plotka, wyczytana w jakiejś brukowej gazecie, a już w jego umyśle rodziły się sny i fantazje na miarę epopei. Z kolei opasłe tomiszcze z polityczną aferą w tle, podobno świetne, mogło napawać go odrazą. Podobnie doskonały dokument w tv. Jego Marilyn musiała być taka, jak sobie wymarzył. I tylko pasujące do tego obrazy chciał oglądać i oglądał.
   Manipulant? O, taaak. Rewelacyjny. Bezczelny i subtelny jednocześnie. Delikatny i karkołomny. Spontaniczny i wyrachowany. Komplementy w jego ustach brzmiały jak motta, jak życiowe creda. Stare kobiety nagle, choćby na ułamek chwili robiły się pociągające, z błyskiem w oku chwytały go za rękę i słały uśmiech, który kiedyś, za młodych lat zarezerwowany był dla tego jedynego. I gotowe byłyby oddać resztę życia za to uczucie, nieświadomie przywoływane, gdy Walter Egon obdarzał je - jakże naturalnie, spontanicznie, lekko i wręcz bezmyślnie - uśmiechem, uwagą, troską i zachwytem dla ich przemijającej kobiecości. Ale jakże łatwo się rozklejał. Nie potrafił wytyczyć sobie granicy. uwodził każdego, kto miał dla niego jakąś wartość. Nie, nie w sensie fizycznym, oczywiście, że nie o to chodziło...
foto: Jacek Olejnik
na zdjęciu Sławek Chmiel
   On po prostu musiał być kochany. I nigdy nie miał dość...
   "Blondynka" Joyce Carol Oates. To kolejna książka o MM, dzięki której żył, która go formowała latem roku 2010. Zmyślona opowieść, ale jakże pasująca do jego nadziei, jego marzeń, jego MM. Swoją drogą, cudowna książka. Poetycki język. Nastrój, jak w letnim kinie lat sześćdziesiątych w Stanach, w odkrytym cadillacu, z dziewczyną młodą i roześmianą na skórzanej kanapie, tuż obok.
   Czy mu się dziwię? Wcale.
   Czy mu zazdroszczę? (śmiech)
                                          


kobieta w czerwonych butach
                                fotografie Argotha

ta kobieta w czerwonych butach
suka której nie zniosą billboardy.
nasza matka w krwawych muślinach.
skąd wiemy o niej całą prawdę?

śmierć nie jest niczym nowym.
ani niezwykłym.
na miedzi turkusowa pleśń.

popsute zęby zegarów
spękane serca dzwonów
zakrzepłe oka pończoch
pełznących po udzie
ciepłym biodrze sadle
ćwiekowanych kręgach

aż po gęstniejący
w palcach prześwit szyi.

Zbite Zwierciadło

   - Cholera jasna! - wrzasnęła ciotka Umierała, nie siląc się wcale na metafory. Tu nie Sepia. Ledwie zdążyła wyjrzeć przez okno, a już musiała kogoś ratować. Jak zwykle, pomyślała z pogodną rezygnacją. Strzeliła jęzorem, który plasnął o garb Anny Marii, przykleił się do niego i porwał postać ze świstem wprost w otwarte okno. Ciało Anny Marii gruchnęło o podłogę tuż przed wózkiem ciotki i na domiar strachu otrzymało kilka porządnych sińców.
   - O mało się nie roztrzaskałaś! Co za porażający brak fantazji!
   - Ciocia Umierała...
   - Umierała, nie umierała. Musiałam cię tu jakoś ściągnąć. Jeśli urwana rynna i szczerbaty gzyms są w stanie przyprawić cię o rozpad, to źle z Tobą, moja droga. Głupia jesteś jak te twoje kozły. Będziesz musiała kupić nowe, zdaje się? Ciekawe, za co. Wstawaj.
   Anna Maria wstała.
   - Przejdź no się trochę.
  Zrobiła kilka kroków. Garb próbował jeszcze trochę rozrabiać, ale błyskawica w spojrzeniu ciotki odebrała mu resztkę animuszu i potulnie wrócił na swoje miejsce.
   - Iiiii, nic ci nie jest. No, siadaj. Napijesz się trochę winnicji i będziesz jak nowa.
   - Przywiozłam ci skarpety, ciociu, proszę.
  - Nie czytasz gazet? Dopiero co, z niekłamanym trudem, bo śruby były przerdzewiałe, wyciągnęłam nogi i... Sama zobacz. Dostałam od Jego Wysokości.
   Anna Maria wzdrygnęła się na samą myśl o wysokości.
   - Zbite Zwierciadło. Więc tak wygląda. Czytałam, ciociu, czytałam. I o biednych też. Ale pomyślałam sobie, że jak ktoś nie ma nóg, nie oznacza, że nie zasługuje na dobre skarpety. To są skarpety... Tak, ciociu - dodała z uśmiechem ulgi, widząc rozpromieniające się oblicze Umierałej.
   - Ze wspomnień? No, bardzo ładne, dziękuję. Opowiadaj.
   Anna Maria wpatrywała się w okrągłe, metalowe pudełko, kryjące Zbite Zwierciadło. Krążyły o nim legendy. Jedna z nich wylądowała kiedyś na balkonie Anny Marii. Od tej pory dziewczyna marzyła nieśmiało o tym, że kiedyś spojrzy, zerknie choćby w Bolesną Taflę. Jej legenda mówiła o tym, że jeśli człowiek czystego serca spojrzy w Zbite Zwierciadło o godzinie, w której się urodził, dołoży sobie... No, właśnie, kiedy słuchała swojej legendy na balkonie, akurat w tym momencie przelatywał obok Wielki Korektor na tym swoim obrzydliwym Pogazie. Wielki pierd bestii zagłuszył słowa legendy.
   W każdym razie, czegoś powinno jej przybyć.
   Zaczęła mówić.
   Winnicja płynęła żyłami, wypełniała serce i mózg, rozluźniała ciało i myśli.
   Anna Maria żaliła się na garb, na ostatni guzik, brak Corvuscoraxu nie tylko na Targowisku Próżności, ale również na Białym Rynku, ubywającego kota o imieniu Niczy oraz na zniknięcie kruka. Garb siedział cicho. W miarę opowieści wszystkie te wydarzenia przestawały mieć znaczenie. Powoli rozpłynęły się w pyle unoszącym się w promieniach zachodzącego Prawego Profilu, który, wraz z bratem, Lewym Profilem, oprócz Sepii oświetlał również Winnicję oraz kilka innych krain, znanych tylko Nielicznym. Prawy Profil uświadomił sobie, że tęskni za Lewym Profilem. To uczucie było upojne i pochłonęło Prawy Profil bez reszty. Takiego zachodu słońc nie pamiętał nikt. Spektakl trwał dużo dłużej niż zwykle. Na niebie pojawiły się niespodziewane, zastosowane po raz pierwszy,  nie opatentowane jeszcze, efekty wizualne.
   Kolejne plaśnięcie, tym razem w twarz, przywróciło Annę Marię do nierzeczywistości. Iskry, które sypnęły się przy okazji, ułożyły się w napis: "Żegnaj, moja droga..." Anna Maria była jak nowa.
Ginekolo Ga podczas pracy
- Spadku oczywiście nie dostaniesz. Łatwo się było tego spodziewać. Ale też Niczego ci nie ubędzie. Choć z drugiej strony na Niczym daleko nie zajedziesz... Z garbem ci do twarzy. Aha. Zdaje się, że zgubiłaś guzik. Hi, hi, wracasz na piechotę...
   Ciotka Umierała potoczyła wózek zygzakiem w stronę stołu. Sięgnęła po butlę. Wysączyła ostatnie krople.
   - A to możesz sobie zabrać - wskazała Zbite Zwierciadło, wciąż tkwiące w dłoniach Anny Marii. - Coś mi mówi, że tobie będzie bardziej potrzebne, niż mnie. A ja zawsze ufam Cosiowi. No, leć już.
   Anna Maria ucałowała ciotkę w obumarły policzek.
   - Aha. I pozdrów ode mnie Ginekolo Ga - zachichotała. - Jak on grał, jak on grał...

środa, 7 sierpnia 2013

kruk po tej stronie

   Obudził mnie szelest. Spojrzałem odruchowo na łóżko Pojarki, bo ten wariat lubił od czasu do czasu, w księżycowym amoku, szurając kapciami, podchodzić do nas i szukać petów. Nic. Leżał na boku, z nogą spuszczoną na podłogę. Tourette też spał. Skelet, jak to Skelet, z otwartymi gałami, na boku, zrzucając ślinę na poduszkę i podłogę, ni to spał, ni to żył.
   Szelest dobiegał od okna. W poświacie księżycowego blasku dostrzegłem siedzącego na parapecie ptaka. Ba, ptaka! Aż mi skóra ścierpła. Był ogromny, z wielkim dziobem, gruby i długi. Załopotał skrzydłami.
   Usiadłem na łóżku. Nogi wpadły w kapcie. Przetarłem oczy i ziewnąłem. Zjawa nie zniknęła.
   Pomiędzy kratami, na parapecie siedział wielki ptak i chyba się na mnie gapił. Kruk, tak mi się zdało.
   Złapałem kapeć i cisnąłem.
   - Czego tu?
   Machnął tylko skrzydłami i nic. Kiwnął głową, zupełnie jakby pokazywał mi, żebym podszedł. Głupoty. Podszedłem. Podniosłem kapeć i trzymałem go w ręce; bo to wiadomo, co takiemu ptaszysku strzeli do łba?
   Znowu kiwnął.
   - Czego? - spytałem odruchowo, już znacznie grzeczniej. Zbiżyłem się do okna, z kapciem w ręce. Wtedy on usunął się i ruchem skrzydła, jak pragnę zdrowia, wskazał okna na piętrze. Spojrzałem.
   Znieruchomiałem. Zamarłem. W oknie na czwartym piętrze, nie wiem skąd, nie wiem jak, nie wiem dlaczego, stała Barbie Turan. A raczej obok okna. Na gzymsie.
   Może naprawdę zwariowałem, ale dam głowę, że kruk płakał.

ciotka Umierała

   - Prrrr! - Anna Maria pociągnęła lejce do siebie. Kocury wbiły pazury w udeptany popiół. Czerwone skry wystrzeliły w powietrze. Nad głową Anny Marii eksplodowały i ułożyły się w zielony napis: "WITAJ, MOJA DROGA". Odruchowo klasnęła w dłonie.
   - Jak pięknie! - Zawołała i odwróciła kocury ogonem. Będzie jak znalazł na powrót.
   Wstała z kozła. Wytargała go za brodę, dmuchnęła w rogi. Echo rozbiegło się po peronie. Nie zamierzała go gonić. Musiała odnaleźć Zaułek Cieknących Rynien, tam wspiąć się po jednej z nich i po gzymsie dostać się do mieszkania ciotki. To mogło okazać się trudne. Anna Maria bała się wysokości. Dlatego nie ufała Sentymentowi. Owszem, śmiała się, huśtała na drzwiach, podarowała mu swoje ptaki, ale w głębi serca czy mogła mu ufać? Ilekroć widywała go, zawsze w towarzystwie Jej Wyniosłości Melancholii i tego przydupasa, Korektora, wydawał się taki obcy, niedostępny, zły. A tu, proszę! Staje w jej progach, opowiada o okaleczonym dzieciństwie i chucha na szybę. Co, jak co, ale chuchanie na szybę? No, no, musiała uważać.
   Szalik nucił jakąś melodię. Anna Maria nie rozpoznawała jej, ale miała wrażenie, że gdzieś ją już słyszała. Może w kolejce do Ginekolo Ga? Ginekolo, nadworny Organista Jej Wyniosłości Melancholii, zaszczycił kiedyś wszystkich mieszkańców Sepii zaproszeniem na casting do musicalu "Herr". Anna Maria czekała w kolejce trzy profile, potem, z podkrążonymi oczyma, wycieńczona, ale zdeterminowana, śpiewała jak najęta. Najęta nie została. Zdecydował garb. W tamtym okresie życia Anny Marii był bardzo humorzasty. Czuła, że może gdyby chodziło o inne dzieło, w którym jego rola miałaby większe znaczenie, na przykład "Nocnik z Rotterdam", czy też jakże słynną wtedy obyczajówkę "Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje",  byłby się zgodził. Ale jakiś tam "Herr"? I cóż z tego, że pod batutą samego Ginekolo Ga, który Grał chyba na wszystkich orGanach świata? Więc mimo C, wysokiego jak Jasna Cholera (4,19), Anna Maria opuściła Gabinet bez recepty. Od tej pory jej śpiew brzmiał tylko dla garba. I koniec.
   Spojrzała ponad okna. Rynna, z której ciekło, wiła się po ścianie raz w górę, raz w dół.
  - Raz kozie śmierć - powiedziała Anna Maria i chwyciła za mokrą blachę. - O, żeż w mordę, znowu będę musiała kupić nowego. - Kozioł, zaparkowany na peronie, runął.
   Poszło jej bardzo łatwo. Jak krew z nosa. Czerwona struga pociekła to w górę, to w dół, aż do rynsztoka. Po chwili do rosnącej kałuży zbiegły się dwa wilki i zaczęły chłeptać.
   - Niech no tylko skończę. Już ja z wami zatańczę - krzyknęła Anna Maria, nie patrząc w dół. Jeszcze dwa susy i stanęła na gzymsie. Garb ciągnął ku ziemi. Rynna ciekła, a cień na ścianie usiłował nie spaść. Wilki zadzierały łby i węszyły niespokojnie. Czuły krew. Anna Maria powoli zaczęła sunąć w stronę pierwszego z brzegu okna. Już, już chwytała palcami za ramę, już wsuwała dłoń w uchylony luft, stopą namacała już gorący, blaszany parapet, pokryty warstwą popiołu, gdy nagle usłyszała bicie Zegara. Normalnie powiadomiłaby straże, bo bicie w Sepii było czymś niespotykanie rzadkim i niedopuszczalnym, ale tu, w Winnicji mogły panować przecież zupełnie inne zwyczaje, nie mówiąc o przepisach.

wtorek, 6 sierpnia 2013

bohomazy

   Kiedy Walter zbliżał się do ławki schadzek, promień słońca łaskotał ją w nos. Kichnęła. Walter poczuł ukłucie w słonecznym splocie.
Barbie Turan uśmiechnęła się. Do niego.
   - Chciałam ci coś pokazać.
   Spod szpitalnego kitla wysupłała zawiniątko. W poszarpanym gałganie trzymała zawinięty zeszyt. Ktoś musiał się nieźle napracować, żeby z papieru toaletowego zrobić takiego dziwoląga. Pogładziła jego okładki, a następnie delikatnie przewróciła kilka stron.
   - Patrz!
   Walter uważnie przyjrzał się plątaninie kresek i ciapek. Niewiele z tego rozumiał. Poczuł zakłopotanie i ciepło pod językiem.
   -  Ładne... wzorki.
  - Nie wzorki. To są dwa delfiny. Skaczą po falach - promień słońca działał wytrwale. Kichnęła znowu. Walter znów poczuł ukłucie.  - Widziałam takie kiedyś.
   - Gdzie?
   - Nie pamiętam. A to - przesunęła palec o prawie wygojonym paznokciu na prawą stronę notatnika - to są wilki. Dwa wilki w stepie. Też takie kiedyś widziałam.
   - Co to jest step?
  - Nie wiem dokładnie. Ale to jest coś bardzo dobrego - obróciła kolejną stronę. Na odwrocie widniały kolejne gryzmoły.
   - A to są konie.
   - O, tak, widzę, stado koni!! - Walter aż podskoczył z dumy.
   - Nie. Dwa konie - chciała mu spojrzeć prosto w oczy, ale nie zdążyła. Odwrócił lekko głowę.
   - Rzeczywiście. Dwa...
   Na chwilę zapadło milczenie.
   - Podobają ci się?
   - Bardzo.
  - Weź cukierki. To od taty - Barbie Turan wyciągnęła dłoń z kolorowymi kulkami. Ładne były. Błyszczące. Walter wziął kilka i chciał schować je do kieszeni.
   - Lepiej zjedz od razu. Żeby się Misiek nie dowiedział. Albo chłopaki.

***

   - Wiesz co, śniło mi się dzisiaj, że zniknąłeś. Nie wiedziałam, czy uciekłeś, czy cię złapali i zrobili ci coś złego. Nic nie wiedziałam. Płakałam w tym śnie strasznie. Tak płakałam, że wyschłam i się rozsypałam. Kiedy śnią mi się takie rzeczy, boję się. Jednak trochę się boję, chociaż tak naprawdę wiem, że nie ma czego.
   - Jak to?
   - Tak to. Słyszałam.
   - Co słyszałaś?
   - Taki głos. Nie bój się. Wstań i idź. No i wiem, że ten głos nie kłamał. Wiem to. Ale czasem jest tak strasznie, że trochę jednak się boję. Na przykład tam, na końcu Alei Pomyj. Tam się bałam... Ale ty nie znikniesz, prawda?
   - Chyba nie. Mam nadzieję. Nie martw się. Spróbuję nie dać się złapać. A żeby uciekać? Wiesz co, nie. Nie chcę uciekać. - Po dłuższej chwili dodał: - Tu mi się nawet podoba.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

tętno

   Szklane drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Chłodne, klimatyzowane powietrze o zapachu płynów dezynfekcyjnych rozlało się po hallu. Zgasły baketriobójcze świetlówki, sztuczne płuco pracowało miarowo, żaluzje przymykały się w niedostrzegalny sposób tak, by stale przepuszczać jednakową ilość światła. Pompa infuzyjna mrugała żółtą diodą. Pora na nową butelkę. Wielkie automatyczne łoże uniosło się do pozycji półleżąc. Worek z moczem drgnął, przyjmując kolejne ciemne krople. Monitory nad wezgłowiem wyśpiewały aktualny stan:
   - Witam cię, mój drogi. Czuję się dobrze. Tętno mam na poziomie sześćdziesiąt pięć. Ciśnienie dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt i stale rośnie. Żartuję, oczywiście. Cukier sto dwadzieścia siedem. Drobny częstokurcz około godziny siedemnastej. Przyjęłam dawkę cardiostepu oraz insulinę. Co w pracy?

pożary

   "Czczy Sepianin" donosił:
   Od niepewnego czasu odnotowuje się serię numer SP-909 małych pożarów. Spadają one na Sepię wprost z jasnego nieba i wypalają niewielkie powierzchnie, gasnąc niezrównanie niespodziewanie. W wypalonych miejscach widać wyłącznie sepię. Korespondent "Czczego Sepianina", Trop Półprawdy podjął nieudaną próbę kalkulacji. Jeden, dwa, trzy, sta... Zresztą, co tam liczby. Kolejne miejsca są spalone. Odsłania się grunt. Czy w gruncie - rzeczy, tego jeszcze nie wiadomo. Sprawca nie jest znany.

   Anna Maria cisnęła gazetą byle gdzie. Trafiła kota. Kot zjeżył się, jakby szedł nie po jednym, a po dwóch elektrycznych drutach.
- Wścibskie bydlę - pomyślała - zasłużył sobie.
   Chęć pchnęła ją gwałtownie w stronę kredensu. Właśnie skończyła skarpety dla ciotki i teraz wciągnęła je na nogi, na próbę. Przejechała po podłodze. Śliskie, bestie, dobre!
foto: Kasia Chmiel
   Skrzypnęły drzwiczki. Jest. Kryształowa flaszeczka z czarnym płynem. Właściwie nie czarnym. U schyłku dnia jedenaście bladych słońc prześwietliło zawartość ukazując granatowo-fioletowe refleksje Anny Marii. Corvuscorax - głosił fikuśny napis na etykiecie. Zgodnie z etykietą, Anna Maria ruchem pełnym gracji wyciągnęła korek. Szpunt! Mikstura zakupiona na Targowisku Próżności, zgodnie z etykietą oczywiście, rozwiązywała zagadki, supełki, języki, sznurówki i związki, jednak ostatnia pozycja została przekreślona czarnym atramentem Maga Maga i opatrzona dopiskiem: "nie dotyczy". Anny Marii nie dotyczyło. Ona zastanawiała się, czy eliksir rozwiąże Zagadkę.

niedziela, 4 sierpnia 2013

kamienica pani Creims

są w kamienicy pani Creims
wysokie okna i niskie sufity.
klamki pod nosem. drzwi ciężkie
jak zapach świeżej lawendy. ta sama

droga mrocznym korytarzem
z ust do śmietnika. cztery kroki
w poprzek. światło że cienie (jak
profil modelki) życia pod piątym

snu na trzynastym. są noce
duszne i ciepłe oddechy. chłodne
spojrzenia kota w rynnie spłodzonego
świtem. i lepki dotyk kochanki

przez płótno. kiedy opada
pierwszy liść paznokcia. gdy
więdnie róża poczerniałych palców.
więc wbiegam wbiegam wbiegam wbiegam

wbiegam po kamiennych żebrach

   Jego Wysokość Sentyment skończył dyktować. Był z siebie naprawdę dumny. Zupełnie nie wiedział o czym jest jego wiersz. Nie zmarnował dziewięciu semestrów korespondencyjnego kursu Grafomanii Stosowanej. Stosy nikomu niepotrzebnych poematów zalegały komnaty na poddaszu Baszty Do Góry Nogami.
   - Czy mam postawić kropkę nad i, panie? - zgodnie z etykietą zapytał Stenograf.
   - Niech stanie się kropka - zwyczajowo odparł Sentyment.
   - Do bani - stwierdził Stenograf, dokańczając formułę.
   Baszta Do Góry Nogami wisiała nad Wyrwaną Bramą, wieńczącą główną alejkę Parku Sennej Ułudy w Zamglonej Dzielnicy. Sentyment nie fatygował się na poddasza osobiście. Powierzał swoje wiersze dwugłowym gołębiom. Potrafiły latać na plecach i mogły przenosić spore paczki. Miał ich siedem. Albo dwanaście. Jakoś tak, w końcu liczby, ilości, cyfry, kolejność - to były Głupie Sprawy i Jego Wysokość nie zamierzał zaprzątać sobie pamięci błahostkami. Pamiętał za to, że otrzymał je w podarunku od Anny Marii, tej garbatej dziewczyny mieszkającej bodajże w białej kamienicy opodal hotelu "Imaginacja". To było krótko po Popiołach. Sentymentowi zdarzyło się wówczas najdziwniejsze, najbardziej szalone i niezwykłe, niebywale ekstremalne marzenie w Jego Dotychczasowym Życiu. Zapragnął udać się na spacer. Widział siebie Oczyma Wyobraźni na ulicach Sepii, idącego wolno, kłaniającego się mijanym przechodniom, pozdrawiającego bawiące się dzieci. Gdzieś w nieokiełznanych głębinach jego jaźni, tam, gdzie rodzą się podszyte atawistyczną tęsknotą zachcianki, dostrzegał strugę moczu tryskającą z Jego Pękatości na ścianę własnego pałacu. Niechby strażnicy pognali go Gdzie Pieprz Rośnie. Niechby zamknęli go na cztery spusty. Pokazałby, jakm jest męskim władcą. Nie przyznałby się, nawet przy czwartym spuście.
Chciał też dowiedzieć się - jak w tej baśni z lat dziecinnych, którą czytywała mu mamusia - co też naprawdę dzieje się w Sepii? Jak żyją mieszkańcy? Czy śmieją się  ot tak, po prostu; czy podają sobie Pomocną Dłoń, którą z takim trudem wydobywano w Kopalni Miłości na południu Sepii? Słowem - chciał. Więc - się stało. Musiał jednak pozostać nierozpoznany.
   - Wielki Korektorze, jakie przebranie powinienem przywdziać, by ludzie nie myśleli, że ja to Ja? Może należałoby przebrać się za drzewo?
   Wielki Korektor oderwał wzrok od tomiszcza, leżącego przed nim. "O kurzu". Wersja dla niesłyszących. W sam raz, by ukryć w nim westchnienia i okrzyki rozkoszy Jej Wyniosłości, gromadzone skrzętnie przez Korektora od czasu wynalezienia punktu G. NiGdy nie wiadomo, co komu doleGa, Głosiło trzecie prawo korekcji.
   - Panie. Jestem przekonany, że nie powinieneś w ogóle...
   - Pójdę na ten spacer! To postanowione.
   - ...się przebierać. I tak nikt cię nie rozpozna.
   Jego Wysokość spojrzał na Korektora z góry. Za nisko. Podsunął sobie podnóżek i wskoczył. Czuł, że już dawno powinien zabić tego gnojka, ale Coś go powstrzymywało.
   - Co masz na myśli?
   Wielki Korektor pochylił głowę.
   - Wybacz. Chodzi mi o to, że pod tą latarnią będzie najciemniej. Jeśli przebierzesz się za biedaka, żebraka, żula, złoczyńcę czy dobroczyńcę, każdy cię rozpozna, bo od razu zwrócisz na siebie uwagę. Ale jeśli po ulicach, dajmy na to Aleją Pozytywu, przespacerujesz się powoli, bez pośpiechu, dostojnie, z właściwym sobie bezmyślnym uśmiechem, wszyscy pomyślą, że to na pewno nie ty. Będzie to widok tak niezwykły, Jego Wysokość Sentyment na ulicach, wśród prostych ludzi, na pieszo, że nikt nie ośmieli się ciebie rozpoznać.
   Jego Wysokość zeskoczył z podnóżka.
   - Tak będzie.
   I tak było. O jednym tylko nie powiedział Korektor. Kiedy Jego Wysokość Sentyment mijał Fontannę Magnezji, opluto go po raz pierwszy. Na Targowisku Opowiastek zewsząd słyszał niestworzone historie na swój temat. W ulicy Negatywu mówiono o nim same dobre rzeczy, kiedy zaś wkroczył do Parku Sennej Ułudy, wszystko zrozumiał. Przysiadł na ławce i zamknął oczy. Przyśniło mu się, że ludzie rzeczywiście go nie rozpoznają i myślą, że to jakiś oszust przebrał się za Jego Wysokość. Dlatego gotowi są rozszarpać drania. Nawet jego ukochane gołębie przelatując nad nim, dawały upust niechęci. Obudził go brzęk tłuczonego szkła. Przed nim stał obdartus.
   - Szumowino!
   Sentyment zaczynał powoli się przyzwyczajać. Było nieźle.
   - Dasz na Szumowino?
   Jego Wysokość już chciał sięgnąć  do kieszeni, ale uświadomił sobie, że jedyne Złote Guziki, jakie posiada, spinają rozporek jego spodni. Zatem był w kropce.
   - Gdzieś cię już widziałem. Może byłeś w "Kropce". Tej z "Biedronki". Pomożesz?
   Sentyment wstał i odszedł. Obdartus patrzył za nim, po czym wzruszył ramionami i usiadł. Po chwili zasnął. Ślina ściekała świetlistą ścieżką. Śniło mu się, że spotkał samego władcę Sepii. Kiedy się obudził, podreptał do "Biedronki" by przejrzeć "Kropkę". Jak dobrze, że Biedronka jest tak blisko, pomyślał.
   Tymczasem Jego Wysokość znalazł się pod hotelem "Imaginacja". W udekorowanych fekaliami gołębi szatach, ociekający plwociną, upokorzony i niechciany, przysiadł przed wejściem. Wyimaginowany portier w przezroczystej liberii momentalnie zjawił się przed nim.
   - Jak śmiesz, śmieciu?! Myślisz, że wystarczy przebrać się, żeby ukryć swoje prawdziwe oblicze?! Cnotliwi ludzie nie mają nic do ukrycia. Nie dorastasz do pięt naszemu Sentymentowi.
   Władca z trudem oderwał się od ławki. Guano zaczęło przysychać.
   - A napiwek?
   - Spierdalaj - ze łzami w oczach szepnął Jego Wysokość. Z tym czwartym spustem chyba nieco przesadził.
  Na niebo wtoczył się Prawy Profil. Przygrzewało coraz mocniej. Biała kamienica za hotelem sprawiała wrażenie chłodnej i opuszczonej. Jego Wysokość starł z twarzy zepsute jajko, którym trafił go przebiegający dzieciak i powlókł się w stronę plamy bieli.
   Zrezygnowany, z cuchnącymi skorupkami przyklejonymi do czoła, policzków i powiek, spojrzał na szyld nad wejściem.

                   KAMIENICA PANI CREIMS

   Z nadzieją wkroczył w chłodny cień sieni.

* * *

   Anna Maria właśnie kończyła skarpety dla ciotki z Winnicji. Coś mówiło jej, że wkrótce otrzyma Wiadomość Nad Ranem i pomknie na wschodni zachód. Lub na zachodni wschód, to zależy od zaprzęgu. Jeżeli najmie kocury, to pojedzie w jedną stronę. Jeżeli odważy się marzyć o Świętym Mikołaju, ten ze swoimi śmiesznymi reniferami powiezie ją w stronę przeciwną. Tak czy inaczej, skarpety trzeba skończyć. A tu rozlega się kołatanie kołatki. "Bo czegóż innego? Serca? Czyjego serca?"
   Podeszła do drzwi. Z trudem wyjrzała przez judasza. Był tak wysoko, a garb dziś wyjątkowo szukał czegoś na podłodze. Serce zabiło jej z wrażenia. To chyba... Co robić, co robić? Wahała się, zagryzając wargi. Puk, puk.
   - Co masz czynić, rób szybciej - usłyszała głos Judasza. Coś było nie tak.
   - To chyba nie twoja kwestia - szepnęła.
   Odsunęła zasuwę. Przekręciła klucz. Odpięła łańcuch. Zdjęła sztabę. Podniosła kratę. Wytarła połą fartuszka spocone czoło. Pośliniła palce i ujęła w opuszki gałkę zamka szyfrowego. Kiedy zapachniało tymiankiem, drzwi były otwarte. Stał w nich...
   Pochyliła się nisko.
   - Witaj, Jego Wysokość.
   - Chyba Wasza.
   - Może być nasza - w duchu zaśmiała się Anna Maria. Słyszała, że Sentyment lubi żartować.
   - Nie wasza, tylko moja, czyli nasza, to znaczy wasza.
   - Rozumiem.
   - Możesz się podnieść.
   - Już się podniosłam.
   - Gówno prawda - burknął Jego Wysokość i przekroczył próg. "Nie urośnie" - Anna Maria przypomniała sobie stare proroctwo swojej babci. Sentyment tymczasem dodał:
   - Żartowałem. Rozpoznałaś mnie.
   Anna Maria zerknęła na niego spod pachy.
   - Bez jaj - rzuciła od niechcenia. Kaktusy opuściły głowy, a cynowy talerz na ścianie zabrzęczał sam z siebie. Widząc wielkie oczy władcy Sepii, szybko dokończyła:
   - Żartowałam.
   Tego popołudnia śmiali się długo i szczęśliwie, a opowieściom nie było końca. Odkryli, że są jak dwie połówki jabłka. On, Jego Wysokość Sentyment, pierwszy i ostatni władca Sepii, właściciel Siedmiu Mórz i Jednej Wyspy Na Nich, przyszły pradziadek swojego prawnuka, "Ten, który robi co chce" i ona, prosta - nie całkiem - dziewczyna z białej kamienicy pani Creims, właścicielka wylosowanego garba i garbatego losu. On siedział pod piecem, dłubał w nosie i strzelał kulkami przez otwarte okno, ona wisiała do góry nogami na drzwiach od szafy, żeby go lepiej widzieć.
   Kiedy Prawy Profil zniknął za baobabami, ocknęli się z zauroczenia. Westchnęło.
   Jego Wysokość Sentyment stanął w progu.
   - Muszę już iść. Jesteś niezwykłą dziewczyną. Czy zobaczę cię jeszcze?
   Anna Maria poczuła, że się rumieni. W pudełku pod oknem zagruchały Luna i Vagina. Podeszła do nich.
   - Jesteście pewne? No, dobra.
   Sięgnęła z kosza dwa małe gołąbki o dwu łebkach, włożyła je w stary kapelusz i podała Jego Wysokości.
   - Dbaj o nie, Panie. Któregoś dnia lub nocy okażą się wszystkim co masz.
   Sentyment ujął kapelusz w dłonie, uśmiechnął się i zniknął w ciemności korytarza.

   * * *

   Jego Wysokość Sentyment westchnął. Zwinął wiersz i wsunął w opaskę na szyi gołębia. Ptak ruszył w lot. Odwrócił się na plecy i wpadł w najwyższe okno Baszty Do Góry Nogami.
   Sentyment patrzył za nim tęsknie.
   - Głupek - patrząc na męża, warknęła stojąca w oknie swojego apartamentu Jej Wyniosłość Melancholia.

piątek, 2 sierpnia 2013

do Winnicji!

   W Winnicji, jak to w Winnicji, leciało. Jakoś leciało.
   Anna Maria otrzymała Wiadomość Nad Ranem. Wiadomości Nad Ranem zwykle są dobre. Ta była zła. Zresztą, wszystko zależy od Strony. Z Jednej Strony gwałtowne pogorszenie zdrowia ciotki przypominało szczęśliwe zrządzenie losu, bo garb jak to garb, nieco zmieniał punkt widzenia na otaczający Annę Marię świat; z Drugiej Strony jednak Anna Maria lubiła zmiany. Zatem - obracała w palcach swój ostatni Złoty Guzik, nie mogąc zdecydować, którą Stronę wybrać. Dziurka mrugała do niej figlarnie. To był wyjątkowo ważny Złoty Guzik - w Sepii niezwykle trudno było znaleźć coś z jedną dziurką. Cokolwiek.
   W dodatku była to Dziurka Na Wylot. A to już ewenement. Być może był to jeden jedyny Złoty Guzik Sepii tego typu. Niezwykle wartościowy. Ogromnie. Wart trzech Guzików o trzech, pięćdziesięciu pięciu o pięciu i siedemdziesięciu siedmiu guzików o siedmiu dziurkach. Chyba, że miało się takie życie, jak Anna Maria. Podczas Rzutu Kulką wyrzuciła Nic przez wielkie N, zatem - za jej Złoty Guzik mogła kupić nic. No, to kupiła. Szczęście w nieszczęściu, podczas kupowania niczego nikt nie żądał w zamian niczego, więc jej skarb był nadal przy niej. Teraz wystarczyło przyłożyć Guzik do lewego oka, ale do lewego - i spojrzeć. Wylot widać było jak na dłoni.
   Tak czy inaczej, ciotka Umierała była chora. Nogi wyciągnęła jeszcze przed ostatnim Dniem Szczerości i oddała biednym. Jeden biedny wziął lewą, drugi prawą nogę. Następnego dnia w "Czczym Sepianinie" ogłoszono koniec ubóstwa. A ciotkę Umierałą odwiedził sam Jego Wysokość Sentyment i wręczył jej Zbite Zwierciadło.
   - Co za wzruszenie - westchnęła Anna Maria na to wspomnienie. - Dla starej kobiety Zbite Zwierciadło. Siedem lat szczęścia.
   - Pani mówi do siebie - zwrócił jej uwagę jadący sąsiednim zaprzęgiem mężczyzna. Był to Doskonały.
   "Nudziarze" - pomyślała Anna Maria, głośno zaś dodała:
   - Pan też mówi do mnie.
   - Aha.
   Rozległ się dzwonek telefonu. Doskonały wyciągnął rękę, ale nie zdążył odebrać. Jechali tak szybko. "Ha, i co teraz, cwaniaczku?" pomyślała Anna Maria uśmiechając się do sąsiada.
   - Nic. To pomyłka.
   - Jest pan pewien? - krzyknęła, bo właśnie wjechali w Tunel ze Światłem na końcu. Głos uciekał do światła.
   - Tak. Ona zawsze się myli!
   Zaprzęgi pędziły łeb w łeb. Koty dyszały. Dysze dymiły. Dym otumaniał. Doskonałość robiła swoje.
   - Kto? - Anna Maria strzeliła z bata. Łuska poleciała w górę, fiknęła koziołka i wpadła wprost w palce Doskonałego. Skóra zaskwierczała. "Ależ on odważny" - niechcący pomyślała Anna Maria.
   - Matka.
foto: Ola WIttenberg "Gabinet luster"
wg Grochowiaka, Dziedzica i Kulpy;
na zdjęciu Kasia Chmiel
   "Matka się zawsze myli. Nigdy bym nie pomyślała. To takie oczywiste. Tak wiele wyjaśnia."
   - Co, mianowicie? - usłyszała pytanie mężczyzny. Był silny. Był głośny. Był mocny. Był dobry.
   Przeciąg ciągnący tunelem niósł ze sobą tumany popiołu. Anna Maria owinęła szyję szalem utkanym z szeptu na ubiegłoroczne Święto Dźwiękczynenia. To za niego dostała swój Złoty Guzik z Dziurką na Wylot. Kiedy nastawała cisza, można było usłyszeć błąkające się po rdzawej przędzy chichoty, wyznania, a niekiedy nawet przekleństwa. Oczywiście, wtuliwszy w niego dostatecznie zachłannie twarz i oboje uszu. Oboje, nie tylko lewe.
   - Dlaczego palą mi się naleśniki. Mianowicie.
   "Jaki on jest mądry. A jaki ładny. Te brwi. Wargi. Nos. Nos mężczyzny jest bardzo ważny. Po nosie można rozpoznać prawdziwego mężczyznę. Tak mówiła matka. Aha."
   - Po stopach. Ależ te koty są opieszałe. Hau! Hau! - pogonił kota. Jej też. - Dalej. Hau! Hau!
   "Opieszałe. Co za wspaniałe słowo. Niezwykłe. Zwykłe słowa to wiersz, wypowiadany skazańcowi przez pociągającego za dźwignię, tuż przed egzekucją. Czyli katastrofa. Hm, mądrzeję przy nim."
   - Niekoniecznie - krzyknął Doskonały i skręcił w Fałszywą Odnogę. Tyle go widzieli. Tyle, że Tyle siedzieli w jego saniach, więc było to jak najbardziej naturalne. Tyl Jasny siedział przodem, a Tyl Bardzo Jasny siedział tyłem do przodu, a tyłkiem na koźle. Kozioł nieco utyskiwał. Był uczulony na popiół.
   - To by było na tyle - westchnęła rozczarowana Anna Maria, albowiem czar prysł w tej chwili. I obejrzała się za siebie. Tył sań był pusty. - Byłoby, gdybym Tego nie zgubiła.
   Zapukała palcem w czoło.
   - Ależ proszę wejść! - z szala dobiegł głos ciotki Umierałej.
   Anna Maria wjechała w światło.

czwartek, 1 sierpnia 2013

zabiję go!

   Zabiję go! Bóg mi świadkiem, że go zabiję. Utnę mu jaja i wsadzę do pyska. Skurwiel przebrzydły. Trzepogór. Nie utnę. Urwę. Ukręcę. Gruba kurwa z wałami sadła w najmniejszym nawet zakątku jego gównowartego życia. Wsadzę mu w dupę wąż od gaśnicy i odkręcę zawór. Całą gaśnicę. Ciota. Cwel. Obetnę mu głowę i sam sobie obciągnie. Nasadzę ten jego spocony, pryszczaty ryj na jego własnego kutasa i tak go powieszę w oknie na czwartym piętrze. Żeby wszyscy widzieli. Albo na maszcie radiowym. Chłopaki mi pomogą. Wciągniemy wieprza za torbę, żywcem. Albo za fiuta. Tak go kocha.
   Ten nowy nazywał się Artur. To też była ciota. Ale jakiś normalny. Pamiętam go. Przywoził listy do naszej firmy. Raz chciał się ze mną umówić. Chyba. Bo równie dobrze mógł być cholernie samotny. Jak człowiek jest zbyt samotny, zamienia się w bestię. Albo umiera. Zatrzymali go w parku, podobno, gdy obejmował się z jakimś kolesiem. Chłopakiem. Dziewczyną. Żoną. Nie wiem. Nie lubię tego wiedzieć. Nie chcę wiedzieć, co się czuje, całując z przyjacielem. Patrząc na owłosione uda i pośladki, tam, w dole, pode mną, w których znika mój Twardy Jegomość. Jak pachnie facetowi w ustach, kiedy nasze języki międolą się nawzajem, a ślina miesza i pieni. Nie chcę tego wszystkiego wiedzieć. Może jest fajnie. Może to wszystko jedno, wystarczy zamknąć oczy. Nie wiem. Więc stoję obok i staram się mieć to w dupie. Tak, jak oni.
   No, więc Artur był taki. Inny. Tyle, że dziś to ja jestem prawie inny.
   Był, jaki był. Jego sprawa. Grzeczny, nie pchał mi łapy w krok, nie cmokał i nie uwodził. A ja tak. Uwodzę. Może był lepszy. Niż ja.
   Kiedy go przywieźli, Misiek miał dyżur. Od razu wiedziałem co będzie. Był w typie Miśka. Cichy. Miły. Czysty. Szczupły. Nagi.
   Najpierw poszli pod prysznic. Tam go ogolił. Przy okazji podał mu bombę. Artur odpuścił. Nie mógł po pół godzinie ruszyć nogą. Misiek wyprowadził go, jak kukłę. Mister mokrego prześcieradła. Po udach płynęła mu różowa woda. Trochę jęczał i bełkotał.
   - To świr! Totalny świr! - krzyczał Misiek w stronę dyżurki. - Chciał się przebić kijem od szczotki, debil! Biorę go na cichą!
   Lućka i Pawłowska nawet nie zareagowały. Telewizor. "S jak szczęście".
   - Panie Misiek, może  my go przypilnujemy - próbowałem uratować nowego.
   - Nie masz co robić? - Gruba Świnia splunął mi pod nogi. - No, to już masz.
   Popatrzyłem wkoło, może któryś mi pomoże. Wojtek skulony siedział w lewym kubicy. Skelet - wiadomo - nieobecny. Pojarka usiłował właśnie nabić skarpetę w rolkę po papierze toaletowym. Znikąd pomocy.
   - No już, zapierdalasz po szmatę i jedziesz.A jak skończysz, wpadnij do nas. Za piętnaście minut.
   Zachciało mi się udawać bohatera. Teraz już się nie wywinę, pomyślałem. Będę musiał mu trzepnąć kapucyna. Byle nie kazał mi ssać. Miałem nadzieję, że nasyci się Arturem. Skoro i tak nie mogłem mu pomóc. Skoro i tak nic nie czuł.
   To było nawet śmieszne. Taki wielki, gruby chłop, a kutasik jak kiełbaska. Pół kiełbaski. .Nawet kciuk miał grubszy. I twardszy. Nie daj boże się roześmiać. Walił w łeb wielką pięścią i sikał na głowę.
   - No, chodź, Walterek na numerek.
   Ale miał humor. Musiał nieźle sponiewierać nowego.
   Artur leżał na łóżku. Pasami miał przypięte ręce, a nogi podwiązane do góry, do wyciągu. Cuchnął moczem. Z nosa ciekła mu krew. Patrzył na mnie wielkimi oczami. Jak byk w rzeźni.
   - Widzisz, jak się awanturował? Musiałem mu włożyć... przepraszam, przyłożyć - zarechotał wieprz. - No, masz, na co czekasz. Czekaj, delikatnie. Na stojąco. Pośliń. Jeszcze. Wolno, mamy czas. O, tak.
   Jak mi bóg świadkiem, kiedyś urwę mu ten wyrostek i rzucę świniom. Albo odgryzę i wypluję do kratki ściekowej.
   - Myślisz, że po co bóg dał ci przeciwstawny kciuk, hę?
   Przyspieszyłem. Zamknąłem oczy. Misiek sapał nade mną. Śmierdział, jak zjełczałe masło. Kiedy kilka gorących kropli spadło mi na czoło i powieki, puścił bąka.
   - Wiesz, Egon, jesteś najlepszy. Masz talent. W nagrodę zdradzę ci tajemnicę.
   Spierdalaj, pomyślałem. Mam gdzieś twoje nagrody. Wytarłem twarz w koc Artura. Misiek stanął w drzwiach, pokazując mi, bym wyszedł. Kiedy go mijałem, rzucił:
   - Jesteś lepszy nawet, niż ta twoja lala.
   A potem kopnął mnie w dupę, aż poleciałem głową w ścianę.
   - Ciało Chrystusa! Amen! - usłyszałem jeszcze krzyk Tourette'a. Nowa maksyma. - Ciało Chrystusa!
   Misiek ze śmiechem przekręcił klucz i powlókł się do dyżurki.
   Podniosłem się i zastukałem w drzwi Cichej Sali. Cisza.
   - Ty, nowy, żyjesz? - w głowie mi huczało. - Artur!
   Nic.
   - Ciało Chrystusa! Amen! Amen! - minął mnie Tourette.
   Dwa dni później nowy nie żył.
   Kiedyś go zabiję.

furia

   - To kretynka, ona jest nieobliczalna. Jedenaście słońc! Co za idiotyzm - w czarnych włosach Melancholii hulał wicher i błysnęło kilka srebrnych nitek. Mimo bliskości Korektora dreszcze rozbiegły się we wszystkie strony w popłochu. Korektor zaś przez chwilę nie mógł złapać oddechu.
   - Czy chcesz ją ukarać, Pani?
   - Czy chcę? Nie, "chcę" to nie jest dobre słowo. Najważniejsze, żeby bolało. Jakby z księżycami było mało zachodu.
   - Mam myśl. Co byś powiedziała, Pani, gdyby zmienić nieco scenerię Dnia Szczerości i zamiast w nawie Nagłej Ciemni zadać pytanie publicznie?

Burza ucichła. W czarnych włosach zaśpiewał szpak. Czereśnie, które Korektor wziął z ręki Melancholii, niemal eksplodowały, tak były dojrzałe.
   Jedenaście słońc co prawda świeciło, ale jednak dość blado.