piątek, 6 grudnia 2013

pnącze

   Po parku hulał podmuch. Był lekki, ale bez trudu turlał kwiaty czosnku. Wprawiał w ruch całą ich gromadę i pędził na przeciwległy kraniec trawnika, by schwytać jak najwięcej. Szepty, jęki i westchnienia wychylały się z zakamarków. Anna Maria nie mogła się napatrzeć. Kwiaty były większe od niej. Nawet zapomniała na chwilę o swym nieodłącznym przyjacielu. Garb mimochodem przeczył prawu ciążenia. Przynajmniej tu i teraz. Powoli sunęła alejką za drogowskazem „Tam dojdziesz do siebie”. Potrzebowała wytchnienia. Nie dość, że nanosiła się ostatnio czarnych skrzynek dla spóźnionych kochanków i ręce ją bolały, to jeszcze ci faceci... No, nie żeby to było jakieś nieszczęście, co to to nie, bez przesady. Próżność łechtała ją bardzo przyjemne. Ale na litość, nie tylu. Co jest grane? – myślała bez skutku.
   Minęła parę na zacienionej ławce. Otaczał ją przyjemny zapach mydła. „Mmm, trzeba przejrzeć nowy katalog! Ech, gołąbki, trochę wam zazdroszczę. Przynajmniej wam się udało.” Ból w bicepsie nasilił się na chwilę.
   Za zakrętem wpadła na nią potargana kukła.
   - Łeb jej urwę! Poćwiartuję i wrzucę do Ciemnej Rzeki!  Nie widziała pani gdzieś takich dwoje?
   - Ależ proszę pani, w tym miejscu obowiązuje cisza – ile fałszywej łagodności było w tym głosie - Proszę nie robić paniki. Tu się odpoczywa. Stanowczo proszę się rozluźnić. Tylko na to pani czekała, prawda?
   Podziałało. Z baby zeszło powietrze. Anna Maria starannie ją poskładała, pogłaskała i ułożyła na kępce aksamitnego mchu.
   - Ta to akurat dojdzie do siebie sama. To się nazywa naginanie prawa, czy coś...
   I podreptała dalej, w kierunku „Ławki schadzek”. Wpół drogi zobaczyła jego. Odruch agenta podziemia kazał jej ukryć się za krzakiem.
   - To on! – szepnął wewnętrzny głos. W głowie zahuczało, zrobiło jej się gorąco. Jaki on? Kto? Znowu? Dlaczego mnie to spotyka? Czemu muszę się tak męczyć? Już go gdzieś widziałam, pamiętam, było tak cudownie, delfiny, konie... Tak, to ooooooon! Kto? Nie wiem, ale on.
   Ruszyła wprzód. W tym momencie na garb spadła kolczasta gałąź, rozrywając ubranie. Szarpnęła się z bólu. Kolejne gałęzie wbiły się w ramiona i brzuch. Po krótkiej szamotaninie zastygła bezradnie jak ogrodowa rzeźba, cała pokryta drobnymi, krwawiącymi rankami.

***
   Powoli, ostrożnie wysuwam stopę spod kołdry. Brr, zimno! Ale sińców ani śladu. Wyczołguję się z łóżka i wpełzam w korytarz. Jest nieźle. Nic nie boli. Hura. Na portierni hotelowy boj, czyli bej, czyli gej, wręcza mi ubranie. Wyprane i wyprasowane. Jestem mu wdzięczny.
   - Buzi – i nadstawia policzek. Ja nadstawiam drugi. Trwamy tak chwilę, aż obaj czujemy zażenowanie.
   - No, dobra – cmokam go z obrzydzeniem.
   - Jest pan wolny...
  - Zasadniczo tak, ale z całym szacunkiem, ja jednak wolę kobiety... Zresztą nie do końca wolny. Niektórzy twierdzą nawet, że szybki...
   - Pan mnie źle zrozumiał. Właśnie wymeldował się pan z hotelu „Imaginacja”.
   Cholera, znowu mi się myli. Z ulgą wychodzę na ulicę. Właściwie nie mam tu nic do roboty. Mijam postaci, stragany, pojazdy, drzewa. Tak, drzewa, przytulić się do drzewa. Zapuszczam się wgłąb parku, ogrodu, czy jako to tam nazwać. Po rozległym trawniku turlają się kwiatostany czosnku. Lekki podmuch. Pięknie, prawie cicho, tylko z zakamarków wydobywają się szepty, jęki i westchnienia. Ławki, jakaś potargana kukła dochodzi do siebie. Nieźle musiało jej życie dokopać. Szkoda baby. Rzeźby ogrodowe... Hej, co jest? Ukrywam się za krzewem, aby przyjrzeć się przedziwnej konstrukcji. Coś jakby garbata karlica w barokowej pozie, opleciona dzikim pnączem. Jakby chciała czegoś lub kogoś sięgnąć. Jak patrzy! I krwawi! Trzeba ją rozplątać! Rzucam się na ratunek, ale na plecy spada mi kolczasta gałąź, dziurawiąc ubranie. Chcę się wyzwolić, lecz roślina odpowiada na każdy mój ruch kolejnymi batami. Po chwili wyglądam tak samo jak uwięziona dziewczyna. A już prawie dotknąłem jej palców. Boli. Komiczny to musi być widok. Wisimy jak amorki nad parkową alejką.