wtorek, 30 lipca 2013

łoże

   Anna Maria leżała w Łożu. Łoże, jak zawsze, starało się otoczyć ją jak najlepszą opieką i sprowadzić na nią zdrowy, ożywczy sen. Nie zawsze mu się to udawało. Czasem mimo największej troski i zaangażowania Łoże odnosiło porażkę.
   Dziś też nie było mu łatwo. Anna Maria poczuła lekki ból w garbie. Obróciła się jeszcze bardziej w prawo, podwinęła prawe kolano niemalże pod brodę, lewy łokieć wsunęła pod głowę. Lubiła tak leżeć z lewą nogą wyprostowaną i luźno opadającą prawą ręką. Łoże starało się koić ją, jak potrafiło najlepiej, ale dziś jego wysiłek nie był w stanie zwyciężyć z niespokojnymi myślami Anny Marii. "Czujność śpi, trochę mdli, jak szarlotka z rana" - co to za słowa? Skąd się wzięły? "To jest walc na sto pa...", "Jesteśmy na wczasach..." Oprócz ukłucia w garbie Anna Maria czuła lekki ucisk wokół żeber, jakby ktoś powoli, nie za mocno, zaciskał na nich obręcz. Ten wiersz... Wypłynął z mętliku słów wędrujących przez zmęczoną głowę:

Koc miękki skrył zmęczone ciało,
Przywołać chcę te chwile.
Kto z tej potyczki wyszedł cało?
Kto przegrał pojedynek?

Wszystko powraca znów i znów,
I stoi w gardle ością.
Czy to, dla czego brak mi słów
Było jednak miłością?

Kto był myśliwym, a kto łupem?
Czort wszystko powywracał.
Kot mruczał dobrze wiedząc, że
za dużo już zobaczył.

W tym pojedynku samowolnym
Kto piłkę w rękach miał?
I czyje serce: twoje, moje?
Na oślep gnało tak?

I co to w końcu było, co?
Za czym tak bardzo tęsknię?
Już sama nie wiem: zwyciężyłam?
Czyś to ty mnie zwyciężył?

   Anna Maria skupiła się na nim, pozwoliła, by pulsował w jej głowie. Zdawała sobie sprawę z jego niedoskonałości. Cóż, przekład powstał pod wpływem chwili. Oryginał napisała kobieta dla kobiety, dla swojej kochanki, też poetki. Tłumaczenie wyszło jej damsko-męskie. Trzeba by się nad tym pochylić. Ale nie miała na razie lepszego pomysłu. Zaczeka, może rozwiązanie przyjdzie samo. A może kiedyś zechce nad nim porządnie popracować. Nie teraz. Teraz pozwoliła mu po prostu żyć. Unieść się jego rytmowi. Złączyła kolana i wcisnęła je mocniej w materac. Łoże zakwitło. Jedenaście słońc drgnęło.

poniedziałek, 29 lipca 2013

drzwi

   Fragmenty dziennika prowadzonego przez klientkę o numerze kartoteki SP-909. Dziennik ten, w postaci grubego brulionu, zszytego ręcznie z papieru toaletowego, oprawionego w sztywne okładki z cienkich deseczek, odnaleziono w jednej z szuflad dr Mortem Posta, kilka dni po jego zniknięciu. Ponieważ na froncie widnieje cyfra 3, można przyjąć, że jest to trzecia część owego intrygującego dla nauki dzieła. Niestety, jak na razie los pozostałych części jest nieznany. Być może w ogóle nie istnieją.

  "(...)
   wtorek, rano
   O tym, że uwielbiam śpiewać, nie powiem nikomu. Nawet Walterowi. On jeden pewnie by mnie zrozumiał, ale nie. Niech to będzie moja tajemnica. Coś tylko i wyłącznie mojego. Mój tajemniczy most, łączący mnie z mamą. Wiem, że chciała mieć chłopca. Wiem, że żałuje tego, że zostawiła mnie z ojcem tatusiem. Kiedy śpiewam, nic innego się nie liczy. Wystarczy kilka dźwięków, kilka oddechów i rezonans w głowie, a staję się jednością z powietrzem i światłem.
   Kochany Walter. Nazwał mnie Barbie Turan. Niech mu będzie. To chyba dla przekory, bo dobrze wie, że nie łykam żadnych proszków. To cud, że mi się udaje. Nikt się nie zorientował. Choć nie, może tylko ten sanitariusz Mras coś podejrzewa. Wczoraj spojrzał na mnie przy kolacji, uśmiechnął się i spytał:
   - A umiałabyś wybłagać, żeby ktoś ożył? No wiesz, u tych swoich świętych?
   A potem rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt go nie widzi, zasłonił plecami kamerę i wysypał mi na dłoń trochę tabletek. Te żółte i zielone. Akurat bardzo mi potrzebne.
   - Na różaniec - szepnął i puścił oko.
   Udałam, że nie rozumiem, ale gdy się odwrócił szybko wsypałam kuleczki do kieszeni. Tylko, że co ja mu poradzę. Słyszałam, że umarła mu córeczka. Dość dawno. Może, gdyby udało mu się dostać do Sepii... Ale tu? No, co ja mu poradzę?(...)

czwartek, po obiedzie
   Powiedziałam. Powiedziałam Walterowi o śpiewaniu. A on przyniósł organki i zagrał mi kilka melodii. A ja śpiewałam. To było cudowne. On mnie rozumie. On też uwielbia muzykę. Mówi, że przez cały czas w jego głowie brzmi jakaś melodia, jakieś piosenki, powtarza jakieś słowa. Tak jak ja. To dobrze, bo już myślałam, że jestem wariatką, ha, ha.

sobota (chyba), wieczór
   Doktor Mortem Post wyjechał, i mamy spokój. Misiek zajmuje się jakimś nowym pacjentem i nie wychodzi z cichej sali. Tak zupełnie przypadkiem, bo nie wiem jak się tam znalazłam, poszłam do końca Alei Pomyj. Nawet nie wiem kiedy, minęłam zagrodę ze świniami. Stanęłam pod rurą, z której cieknie brudna kuchenna woda. Po raz pierwszy dostrzegłam w ścianie drzwi. Zupełnie, jakby ich wcześniej nie było. Małe, metalowe drzwi. Zardzewiałe i pokryte tłustymi plamami. Sięgały mi do brody, a jestem przecież niziutka. Zamiast klamki miały niewielką gałkę, poniżej której widniała czarna dziura kształtem przypominająca trójkę. Wiało z niej chłodem.
   Zza drzwi dochodziło buczenie. Poczułam się nieswojo. Pomyślałam, że to jakaś maszyna, może pompa albo silnik. Oparłam dłoń o drzwi. Były ciepłe, a plamy rdzy rysowały mi palce. Przysunęłam się bliżej, pochyliłam i przytuliłam ucho do drżącej delikatnie blachy.
   Śmierdziało. Duszący zapach czułam nawet na języku. Miałam wrażenie, że wnika do mojej głowy i miesza się tam z niepokojącym buczeniem. Chciałam odejść, bo robiło mi się niedobrze, a usta wypełniała gęsta ślina, której nie miałam zamiaru połykać. Splunęłam. Nie mogłam oderwać się od drzwi. Coś kazało mi złapać za gałkę, wpatrywać się w dziurkę od klucza, nasłuchiwać. "Powinnam odejść - pomyślałam - ale chcę tam zajrzeć. Nie, nie chcę, to nieprawda. Prawda. Muszę sprawdzić, co tam jest."
   Łup! Coś z tamtej strony walnęło w drzwi. Uderzenie był tak energiczne, że odskoczyłam od blachy i klapnęłam w tłustej kałuży. Zerwałam się, opierając dłonie w cuchnącej mazi. Dzwoniło mi w uchu. Pobiegłam do kuchni. Była zamknięta. Ślizgając się w brudnych laczkach, bez oglądania za siebie, uciekłam do budynku. Pierwszy raz poczułam się tu jak w domu.

sobota, 27 lipca 2013

Ciemny Strona

   Ciemny Strona otrzymał kolejne zlecenie od Korektora. Niespecjalnie dobrze płatne. Korektor skrzętnie liczył każdy złoty guzik (w międzynarodowym standardzie występujący jako ZGS*, Złoty Guzik Sepii). Ale Ciemny Strona nie robił tego dla zysku. Zlecenia sprawiały mu najczystszą przyjemność.
   - Księżniczko, jaka jesteś ładna - wymamrotał, przysiadając się do Anny Marii. Anna Maria po nieprzespanej nocy postanowiła zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Znalazła najciemniejszy kąt w Ogrodach Pomiędzy. Skryty w wilgotnym cieniu, chłodny i ustronny. Nawet tu rosły szybkie kwiaty knyszy i kebabu. Jedne jadowite, drugie natrętne. Czepiały się kostek i podeszew butów. Ciemny Strona wiedział, jak sobie z nimi radzić.
   - A knysz! A knysz! - krzyknął, tupiąc i rozgniatając pełznące do nich frytki.
   Ławka nie miała oparcia. Anna Maria też.
  Że też musiał się przyplątać ten typ. Zapach Kropli Szaleństwa czuć było z dala. Kaprawe oczy, popękane naczynka, czerwony nochal (Ciemny Strona ciężko napracował się nad charakteryzacją i był z niej bardzo dumny. Nawet strupki ropy w wewnętrznym kąciku lewego oka wyglądały realistycznie).
   - Księżniczko, ja Cię będę malować.
   - Słucham?
   - Masz taką nietypową urodę, taka jesteś ładna. No, chcę Cię namalować.
   Tak, nietypową, pewnie. Jak mało kto. Garb ją wyróżniał, to fakt. Anna Maria rzadko zastanawiała się nad swoją urodą. Strój dobierała tak, by jak najwięcej zakrywał. Żadnych dekoltów, rozcięć, biżuterii. O lakierze do paznokci i ciepłym wosku nawet nie słyszała. Ale trzeba przyznać, że drab nacisnął właściwy klawisz. Coś w Annie Marii drgnęło. Zawahała się.
   - Jestem malarzem.
   Nie wyglądał. Bynajmniej. Zwykły żul. W dodatku pijany. "Lecz skąd te biele?" - zadziorna myśl przyczajona w bezpiecznym zakamarku tylko czekała na tę chwilę.
   - Księżniczko, masz ładny strój i krój, ładną figurę. Ja namalowałem tysiąc siedemset obrazów. Wiszą w Świątyni, w Przytułku, w Radzie. Idź zobaczyć. Mój przyjaciel, Malarz Dziewic, umarł. Tyle razem wypiliśmy. Daj mi chociaż zdjęcie, no chociaż ksero zdjęcia. Portret będzie gotowy na jutro. Zobaczysz.
    O Malarzu Dziewic słyszała już dawno. Kiedyś chciał podobno malować Jej Wyniosłość, ale musiała odmówić z powodu... Po prostu - musiała odmówić.
   Kto go tam wie, z kim pił? Może ten łachmaniarz nie kłamał?
   - Daj spokój, tyle masz ładnych dziewczyn do malowania. Młodszych i ładniejszych - Anna Maria nie bez wahania przeszła na "ty", bo żul był dużo starszy no i jednak może był malarzem. Ale pijanym i sam się zasadami dobrego wychowania nie przejmował. Zatem jednak na "ty".
   - Ale ty jesteś inna. O to chodzi.
   - Daj mi się zastanowić... Jeden dzień.
   - A co tu się zastanawiać?
   - Jeden dzień. Często tu jesteś?
   - Zawsze.
   - No. Dobra. Jak będę chciała, to cię znajdę.
   - Wiesz, Księżniczko, że dobra to jest zupa z bobra?
   - Na razie. Miłego dnia.
   Rozsądek Anny Marii odtrąbił fanfary. Oczywiście. Z pijakami się nie będzie zadawać. Namalować, też coś... Od razu, pozować, no pewnie, jeszcze czego. Ale gdzieś w głębi duszy otworzyły się malutkie drzwiczki. "Jesteś ładna, jesteś ładna, jesteś ładna..." Anna Maria dotknęła swoich włosów.
   Ciemny Strona był niepocieszony. Myślał, że łatwiej mu pójdzie. Nie miał jednak zamiaru się poddawać.
     * ZGS - w Sepii wartość rzeczy zmienia się zależnie od kilku czynników. Wielki Korektor w swoim dziele "Analiza wartości - wartość analizy. Droga do głębokiego szczęścia" nuci (atrament z Łez Kruków) o: a)Łechtaniu Pragnień, b)Niejasnym Ssaniu, c)Jasnym Ssaniu, d)Potrzebie Potrzeb i wreszcie e)Rzucie Kulką. Złote Guziki Sepii poza tym, mają trzy, pięć lub siedem dziurek, z których tylko jedna prowadzi do Celu. Nieprzespane noce zaniżają kurs ZGS. Podobnie jak brak poczucia własnej wartości, tudzież analizy.

piątek, 26 lipca 2013

kwestia zmysłów

   Mężczyzna w srebrnym garniturze wzniósł  kielich. Promień słońca błysnął na kryształkach cukru, oblepiających krawędź pucharu. Plasterek cytryny ze skórą, zmrożony i oszroniony, plusnął z sykiem w krwistą kipiel. Kilka kropli wystrzeliło w górę i opadało właśnie na srebrne nogawki. Mężczyzna zmarszczył brwi. Czas zwolnił znacznie. Doktor Mortem Post na chwilę zamarł. Zanim przełknął i zmrużył powieki, kielich w dłoniach mężczyzny zatoczył łuk i kropelki bezpiecznie trafiły do wnętrza. Czas ruszył.
   - Co to było? Jakbym na chwilę przysnął - spytał lekarz.
   Mężczyzna uśmiechnął się, rozcierając na podniebieniu łyk wyśmienitego trunku.
   - Pyszne - odparł. - Niby nic takiego, złuda, kwestia zmysłów, a nie rzeczywistości, a jednak sprawia tyle radości.
   Mortem Post poprawił krawat. Robiło się duszno. Burzowo.
   - Wszystko jest kwestią zmysłów. Wszystko jest złudą. Wrażeniem.
   O blat starego dębowego biurka plasnęła gruba koperta.
   - Zatem pora przejść do konkretów. Mam nadzieję, że pańskie badania idą z postępem. Niechże po raz kolejny wolno mi będzie przyczynić się do sukcesów współczesnej psychiatrii. "Jedyne, czego możemy sobie życzyć, to święty spokój, by móc swobodnie rozwijać dziedziny naszego działania i nieść pomoc chorym i ich rodzinom." Ładnie pan to ujął.
   - Oglądał pan?
   - I słuchałem pana uważnie. Na jak długo to wystarczy? Muszę wyjechać.
   Mortem Post rozchylił kopertę. Nie liczył, jedynie przejechał palcem po pliku banknotów.
   - Na długo?
   - Siedem miesięcy - odparł mężczyzna.
   Mortem Post pochylił głowę i oparł na złożonych kciukach.
   - Na pół roku.
   Mężczyzna westchnął.
   - Hardy pan jest.
   - Wszystko to kwestia zmysłów. Złuda.
   - Taaak. Ale reszta po powrocie. Jak zobaczę efekty terapii - zachichotał mężczyzna. - Moja córka zasługuje na najwyższe starania i wysiłki.
   Doktor Mortem Post zsunął kopertę do głębokiej szuflady. Zasunął ją ze zgrzytem i zamknął na klucz. Żelastwo zniknęło w kieszeni fartucha.
   - Mam pewien pomysł.
   - Ma pan moje poparcie - mężczyzna wstał i wygładził marynarkę. Ruszył do drzwi. Z ręką na mosiężnej klamce odwrócił się i stuknął palcem w czoło. - Byłbym zapomniał. Jakiś Waldek czy Władek zawrócił jej w głowie. Podobno przechodzi przez ściany, czy coś. Może pan zapewnić jej spokój?
   Mortem Post uśmiechnął się do swoich myśli. Niczego bardziej nie pragnął, jak zapewniać spokój. Całemu światu.
   - Oczywiście.
   Czas biegł normalnym rytmem. Drzwi trzasnęły wtedy, kiedy trzeba. Mężczyzna wyszedł, a plasterek cytryny syknął po raz ostatni, nasiąkając czerownym winem.

czwartek, 25 lipca 2013

Jej Wyniosłość Melancholia

   Tego akurat wieczoru Pałac Ich Rozkoszności skierował wszystkie swoje sto jedenaście okien w stronę bladego nieba. Tej akurat nocy wszystkie sto jedenaście księżyców miało znaleźć się na firmamencie jednocześnie, obok siebie, tworząc niepowtarzalne widowisko, wnoszące w życie i nieżycie mieszkańców Sepii dużo frajdy. To był dobry znak. Wszyscy wychodzili na balkony, tarasy, stawali w oknach, zerkali w Oka Ważek, żywe lunety wynalezione i wykonane na dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny Jej Wyniosłości Melacholii przez Wielkiego Korektora. Stary lizus. Wszyscy w Sepii dostrzegali jego zapędy względem Jej Wyniosłości, jego lekceważący stosunek do osoby Jego Wysokości Sentymentu, jego drwiące uśmiechy i półgębkiem rzucane komentarze. Wszyscy, oprócz samego Jego Wysokości. Nieszczęsny władca, zaślepiony i zniewolony przez swoje marzenia. Oddałby i oddał wszystko, by marzyć. A był w tym naprawdę dobry. Nikomu nie realizowały się marzenia tak szybko, jak Jemu. Miał prawdziwy Talent. I tak naprawdę, to właśnie chroniło go przed zakusami Korektora.
   Trzeba przyznać, że Wielki Korektor odwalał kawał ciężkiej roboty. Gdyby nie jego codzienne, mozolne wyliczenia i sugestie, sto jedenaście księżyców Sepii już dawno spadłoby na głowy mieszkańcom. A przecież za rok będzie ich sto dwanaście. Za dwa lata... Strach pomyśleć.
foto: Łukasz Gliszczyński argoth.pl
   - Wielki Korektorze, czy myślisz, że to mądrze, tak stwarzać księżyce bez końca? - Jej Wyniosłość Melancholia oparła kształtną brodę z ciemnym zarostem, golonym w maleńkie błyskawice, na ramieniu mężczyzny. Korektor drgnął. Dreszcz przebiegł po jego ciele, zeskoczył na czerwoną podłogę ułożoną z Kafli Samobójców i pognał, piszcząc cieniutko w stronę kominka. Po chwili misternie układane przez Jego Wyskość Sentyment polana osunęły się w popiół. Chmura pyłu buchnęła w stronę komnaty. Korektor zmarszczył brwi i popiół zawrócił do komina.
   - Księżyce nie są celem, Pani.
   - Mianowicie?
   - Celu nie zna nikt. Czynię jedynie zbędne rzeczy, aż uczynię wszystkie, Wówczas zostanie jedynie cel.
   - I go poznamy - dodała Jej Wyniosłość, chuchając w ucho mężczyzny. Kolejny dreszcz, tym razem gorący, wręcz rozpalony, runął po szacie Korektora, a kiedy dopadł polan, zaskwierczało, zaiskrzyło i ogień błysnął wśród drew.
   - Właśnie.
   - Szkoda, że z moim mężem nie można porozmawiać o takich smutnych sprawach.
   - Jest przeciwieństwem Ciebie, Pani. Twej wzniosłej i smutnej mądrości, Twego przeogromnego, pełnego zrozumiena i zadumy smutku.
   - Ma dobre wspomnienia. Dzięki nim Lud jest szczęśliwy i go kocha.
   - Niewątpliwie.
   - Jednak?
   - Nigdy nie wątpi, Pani. Nie trapi się. Nie waha. Nawet jego koszmary są pełne śmiesznych zdarzeń.
   Jej Wyniosłość Malancholia zaśmiała się nieznacznie, zaraz jednak położyła sobie dłoń na ustach. Korektorowi też. Dreszcz sprawił, że włosy na głowie mężczyzny uniosły się o cal, po czym zeskoczył z opuszków jego palców. Czerwona płyta u stóp Jej Wyniosłości pękła z trzaskiem.
   - Pamiętam - westchnęła. - Co to było, gdy wymarzył Prawy Profil? Spotkał potem swojego dawnego nauczyciela wuefu, tego opoja wytatuowanego w gołe baby i kotwice. Bał się go przez kilka lat szkoły. A tu bydlak pośliznął się tuż przed moim Sentymentem i skręcił kark. Wyjątkowe.
   - Taaak...
   Korektor czuł zapach skóry Jej Wyniosłości. Kręciło mu się w głowie. Nie będzie lepszej chwili.
   - Pani, wybacz, że poruszam ten temat, ale pragnę poznać Twoje zdanie, zanim podejmę stosowne kroki.
   Jej Wyniosłość Melancholia odwróciła się w stronę kominka. Ogień strzelał wesoło. Zbyt wesoło. Zgasł.
   - Chodzi ci o tę garbatą?
   - Tak, Pani. Powiedz tylko słowo, a jej koszmary ją przerosną.
   Jej Wyniosłość patrzyła w dymiące polana. Tak lepiej.
   - Sprawa nie cichnie. Masz rację. Ale on ją kocha.
   - Zatem?
   Jej Wyniosłość podeszła do okna. Uchyliła skrzydło i z perłowego parapetu zgarnęła nieco brązowego popiołu. Ulepiła z niego kulkę, a potem laleczkę. Lalka miała na plecach wypukłość.
   - Poczekajmy do Dnia Szczerości. Poświęcę swoje pytanie.
   Pstryknęła paznokciem w wypukłość.
   Wielki Korektor skłonił głowę.
   - Jak sobie życzysz, Pani.

   * * *

   Anna Maria poczuła nagły ból w okolicy garba.

   * * *

   Barbie Turan jęknęła przez sen. Pogładziłem delikatnie ścianę za głową.
   - Śpij, kochana, śpij.

wtorek, 23 lipca 2013

ŁAWKA ZAKOHANYCH

   - Może siądziesz w cieniu?
   Ławka stoi w słońcu. Jest rano, ale słońce wisi wysoko i praży. Bolą mnie blizny na skroniach. Mam tam wygolone, przypalone placki skóry, powoli zachodzące strupem.
   - Za chwilę, dobrze? - odpowiada Barbie Turan. - Tak rzadko mam okazję nacieszyć się słońcem.
   Jest piękna. Kiedy się uśmiecha, ja też się uśmiecham. Nie sposób się powstrzymać. Usta niczym złożony liść, żywy i soczysty. Tyle razy gładziłem je opuszkiem. Nigdy.
   Lekko zadarty nos. Czubek nosa. Koniuszek. I smutne oczy. W promiennej twarzy smutne oczy. Nie wie o tym, ale kiedy się zamyśla, jej oczy przepełnia smutek. Nie mówię jej tego. Uwielbia być najszczęśliwszą kobietą na świecie. I będzie. A może jest? Tylko skąd ten smutek?
   - Nie siądziesz?
   Oczywiście, tylko że... Zaciskam zęby i przysiadam ostrożnie na wyślizganych deskach. Kiedy się podpieram, palcami natrafiam na żłobienia. Zerkam. "ŁAWKA ZAKOHANYCH". Syczę.
   - Coś cię boli?
   - Nie, nic takiego.
   Boli, oj boli! Kiedy Post zafundował mi elektrowstrząsy, tak mnie ścięło, że filiżanka ukryta między pośladkami trzasnęła na kilka kawałków. Gdyby nie Monsieur Tourette i Pojarka, który szukał mi w gaciach fajek, pociąłbym sobie tyłek również w poprzek. Skończyło się na kilku dziurach w pośladkach i zakrwawionym prześcieradle, które na drugi dzień podmienił ze swoim Wojtek, bo by mi jeszcze Misiek spuścił manto. Szkoda filiżanki.
   - Wiesz, Walter, ojciec powiedział, że niedługo wyjdę. Rozmawiał z doktorem Postem. Podobno ma dla mnie jakieś nowe leki, po których na pewno będę mogła iść do domu.
   Udaję, że jest mi smutno. Że wierzę. A przecież wiem, jak się skończy. Ojca Barbie nie będzie przez kilka najbliższych miesięcy, Post zainkasuje kupę szmalu na swoje badania, a Barbie Turan wykona kilka pięknych naszyjników z nowych pastylek.
   Gdzieś z góry dobiega delikatne gruchanie. Na lampie siedzi ptak.
   - Kiedy byłam mała, lubiłam przebywać z mężczyznami. Później, kiedy podrosałam, też. Najlepiej czuję się w towarzystwie mężczyzn. Nie wiesz, co to oznacza?
   Gołąb. Przekrzywia łebek i grucha.
   - Może dlatego, że z wami zawsze można się pośmiać i powygłupiać.
   Tasuje obrazki. Święte i święci. To dzięki nim jest zdrowa. Tak uważa. Niekiedy myślę, że ma rację. Jest mądra, jak królowa. Jak matka.
   - Może - mówię i zerkam na jej dłonie. Ma piękne dłonie, o smukłych palcach, delikatnych opuszkach i zadbanych paznokciach. Ale nie teraz. Nie teraz, po powrocie z domu. Kiedy wraca z przepustki, po kilku dniach pobytu u ojca, paznokcie ma obgryzione do krwi. Ale jakby w ogóle tego nie dostrzegała. Nie ukrywa dłoni, nie żżyma się, kiedy nie może rozdzielić sklejonych obrazków. Boję się spytać.
   Czuję lekkie drapanie w ławkę. To gołąb. Siedzi obok mnie i drapie pazurkami starą farbę. Tuż obok wyciętej daty "lipiec1954-maj2009". ? Barbie mruży oczy i z lekkim uśmiechem, jak śniąca kotka, wystawia twarz do słońca.
   Gołąb unosi skrzydło i na łąwkę spływa koperta. Chwytam ją i wącham. Pachnie słodkawo i niepokojąco. Czyżby to był gołębi zapach? Kiedy z lekkim trzaskiem odklejam kopertę, gołąb zrywa się i odlatuje. Na twarz Barbie sfruwa lekko puszyste piórko. W ostatniej chwili ujmuję je w palce i wącham. To nie ten zapach.
   Wyjmuję z koperty kartkę paieru. Serce bije mi mocno. Ogarnia mnie niepokój. Zerkam na Barbie. Śni.
   Na kartce, pachnącej słodko, widnieje rząd wersów. To wiersz. Zanim go zaczynam czytać, coś każe mi przyłożyć ucho do kartki. Słyszę nagle, jakby w głębi siebie, w głowie, muzykę. Znam ją. To jest melodia dzwonka, który rozlegał się u drzwi w domu mojej babci. I słodki zapach.

"Budzić się co dnia o świcie
Radość czując w każdym mięśniu,
Patrzeć przez kajuty okno
Na zielonej fali grzbiet,

Albo na pokładzie w deszczu
Skryć się w miękkich fałdach futra,
Wsłuchać się w rytm maszynowni
I nie myśleć. Nic a nic.

Lecz w przeczuciu powitania
Tego, co się stał mą gwiazdą,
Młodnieć bardziej z każdą chwilą
W słonym bryzgu morskich fal."*



   - Co tam czytasz, Egon?
   Chowam kartkę za siebie, ale za późno. Misiek stoi nade mną i wyciąga do mnie tłustą łapę.
  - Nic takiego, panie Misiek.
   Barbie drży. Przykłada dłoń do czoła, bo Misiek stoi pod słońce.
   - My nic nie robimy - mówi przestraszona.
   - To się jeszcze okaże. Kartka, Egon. Dawaj to.
   Zrezygnowany podaję mu list. Patrzy. Patrzy. Patrzy.
   - Co to, kurwa, ma być? Jakieś gówno!
   Zgniata ją i bierze zamach, by cisnąć tą kulką we mnie. Ale w momencie, gdy unosi rękę, jego oko rozpala nagły błysk. Zbliża papier do ucha. Po twarzy rozlewa mu się błogi uśmiech. Wciąga powietrze, wtula krościaty nos w list i odwraca się do nas plecami.
   - A siedźcie tu sobie, gołąbki. Tylko grzecznie.
   Patrzę na jego zwaliste pośladki i potężne uda. Stąpa, jakby miał z pięćdziesiąt kilo mniej.
   Barbie trzyma mnie za dłoń. Paznokcie powoli jej się goją.

*wiersz Anny Achmatowej w przekładzie Katarzyny Chmiel


wtorek, 16 lipca 2013

rusyjskie wiersze

   Anna Maria pochyliła się nad kałamarzem. Uwielbiała niepokojący zapach atramentu z łez kruków. Gęste krople, z pozoru czarne i zimne, na kartach dziennika zamieniały się w mieniące się ścieżki i zawijasy. W dodatku dzwoniły delikatnie, trzeba było tylko w ciszy nocy przyłożyć ucho do słów i rysunków. Nie była to żadna konkretna melodia, a jednak ilekroć Anna Maria sięgała spod poduszki dziennik i tuliła go do policzka, zdawała się rozpoznawać to kołysankę z dzieciństwa, to poranny zaśpiew słowika, albo melodię pozytywki zamkniętej w żółtej karuzeli z różowymi konikami. Dlatego zawsze, kiedy w środku nocy otwierała oczy, przebudzona ostatnim promieniem księżycowego światła ześlizgującym się po bambusowej żaluzji, sięgała po dziennik. Słuchała przez chwilę, a potem, pokonując ból w plecach poniżej garba, przekręcała się na drugi bok i zasypiała ponownie, uspokojona, z błogim uśmiechem na ustach.
   Teraz zatem wciągnęła głęboko słodkawy aromat, aż przebiegł ją znajomy, euforyczny dreszcz, od brzucha do palców stóp i po czubki włosów, i zanurzyła w kałamarzu pióro. Pióro podarował jej Wagina. Przeznaczył na to najdłższą, fioletową lotkę z lewego skrzydła. Anna Maria doceniła ten gest i obiecała w rewanżu utkać na szydełku podwójne kapturki dla dwugłowej dziatwy gołębiej pary.
   Na skośnie przyciętej dudce lśniła kropla. Anna Maria westchnęła i oparła pióro o kartę dziennika. Niedawno odkryła jeszcze jedną właściwość ptasich darów. Pióro Waginy nasączone atramentem z kruczych łez żyło własnym życiem. Pozwalało jej pisać niespotykanie lekkie wiersze, a kilka dni temu, gdy w Antykwariacie zakupiła tomik rusyjskiej poezji i zaczęła go czytać, nagle, nie wiedzieć skąd, pochwyciła myśl, ślad pomysłu, okruch zapału - przetłumaczyć te wiersze. Tego samego dnia zasiadła do pisania, gdy tylko Lewy Profil zniknął za czuprynami baobabów. Świeca skwierczała podekscytowana. Zegar na wieży Pałacu Ich Rozkoszności wybijał godzinę za godziną, aż wszystkie godziny tej nocy zostały wybite. Kiedy Anna Maria skończyła, a raczej kiedy w kałamarzu wyczerpały się łzy, na kartach dziennika błyszczało i dzwoniło kilkanaście przetłumaczonych wierszy. To było coś wielkiego. Anna Maria była dumna.
   Przeczyta je jutro. Kiedy się wyśpi.

poniedziałek, 15 lipca 2013

112

   A więc upomniałaś się o mnie.
   Sto dwanaście. Dokładnie tyle dni mnie nie było.
 Teraz leżę w cichej sali i czekam na decyzję doktora Mortem Posta. Znowu będzie mnie straszył i szprycował tymi swoimi wynalazkami. Ma nadzieję, że dzięki mnie odkryje tajemnicę wiecznej młodości, przenoszenia w czasie, podróżowania pomędzy światami. Nie mówi tego głośno. Wobec personelu i innych pacjentów kpi ze mnie i szydzi z moich opowieści. Ale kiedy zostaję z nim sam na sam, zanim jeszcze zapadnę w otchłań nieświadomości i zaplutego snu, nachyla się do mnie i ciepłym szeptem, niby ojciec, ponagla:
   - No, Walter, śmiało. Wiesz, że ci wierzę, tylko nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Pomogę ci. Na stałe tam zostaniesz, jeśli będziemy pracować razem. Mogę sprawić, że ślad i pamięć po tobie w tym świecie zniknie, zanim ubędzie ci jedna zmarszczka tam, w Sepii. Sepia, dobrze mówię? Ja też nie chcę umierać, wiesz? Niech to będzie nasza tajemnica, dobrze? Nikt cię nie będzie szukał i sprowadzał z powrotem.
   Śmieję się, bo jestem tak naćpany, że widzę, jak jego twarz zamienia się w wielką mewę i odlatuje. A każde jego słowo zamienia się w biały placek guana.
   - Śmiej się, Walter, śmiej. Śmiech to zdrowie. A ty będziesz potrzebował dużo zdrowia. No, jak, Walter? Jak przechodzisz, powiedz? Gdzie? Co wtedy robisz, o czym myślisz?
   Już nawet chcę wybełkotać, że to Barbie, ona mi pomaga, ona mnie nauczyła wszystkiego, ale do sali wpada Misiek. Zamiast oczu ma dwa pełne gówna baseny, więc krztuszę się śliną i muszą wyciągać mi język na brodę.
   - Oj, panie Egon, znowu musimy się trochę popieścić - rzuca teraz Post, ocierając wierzchem dłoni kąciki ust.
   - No, jedziemy, dupku!
   Misiek jest bardziej bezpośredni. Goli mi jeszcze skronie, zacinając zaledwie w trzech miejscach i ruszamy. Jarzeniówki przelatują nad głową niczym sto dwanaście dni. Będzie elektryzująco.
   A więc upomniałaś się o mnie.
   Nie wiem, gdzie byłem. To znaczy, domyślam się, ale tym razem nie pamiętam niczego z tamtej strony. Bo mam nadzieję, że byłem w Sepii. Jak zawsze do tej pory. Poza tym mam pewien dowód. Filiżanka. Biała filiżanka z obrzeżem w kolorze miedzi. Ulepiona z popiołu. Ze wspomnień. Skąd się wzięła? Ukradłem? Została mi podarowana? Po raz pierwszy przemyciłem stamtąd jakiś przedmiot. Mam ją ukrytą między pośladkami, przez cały czas. Nie pozwolę jej zabrać nikomu. Mam poczucie, że będzie bardzo ważna w moim życiu. 
   Filiżanka z popiołów wspomnień.