wtorek, 22 października 2013

boli

   Tato, pocę się. Czy ptaki się pocą? Tato, jak mam dożyć do rana? Dlaczego tak boli? Co ja takiego zrobiłam? Tato, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę?
mozaika autorstwa Moniki Kulpy
   Duszę się!

niedziela, 20 października 2013

wycie

   Wył. Wył piątą dobę, a wycie to było słychać aż po krańce Sepii. Nawet tatusiowi zrobiło się go żal i usiłował podejść, żeby pocieszyć syna, ale wycie było tak przejmujące, że się przejął. A co, jeśli mu pękną bębenki? Więc się powstrzymał. Niech tam. Ciemny Strona nie takie przeżycia miewał i wychodził z nich cało. W końcu to jego syn. Niedaleko pada jabłko do jabłoni. Zamiast więc rozpaczać nad rozlanym mlekiem, bo przy okazji, kiedy w jego uszy wtargnęła wyjątkowo niestrawna nuta z wycia syna, zadrżała mu ręka i z dzbanka wychlusnęło gorące mleko, kopnął w jabłonkę i szybkim ruchem chwycił spadające jabłko. Zaśmiał się, podziwiając swoją sprawność.
   - Bingo! Nieźle, jak na ojca takiego nieudacznika.
   W trzeciej dobie do wycia Ciemnej Strony dołączyło wycie jeszcze czyjeś. "Czczy Sepianin" donosił, że coś się święci i zamieścił reklamy białych rękawiczek, do nabycia z każdym egzemplarzem gratis. Tymczasem wprawne ucho mogło rozpoznać w tym dwugłosie dawnych wspólników - Ciemnego Stronę i Wielkiego Korektora. Kiedy jednak w piątej dobie rozległ się wyjący tercet, Jej Wyniosłość Melancholia straciła cierpliwość i przestała nad sobą panować. W zasadzie, nigdy nie panowała nad niczym, nawet nad czy też w Sepii, ale poczucie utraty kontroli dokuczyło jej mimo to. Teraz, kiedy do tercetu wyjców dołączył Jego Wysokość Sentyment, wyrwała sobie rzęsy i wyskubała brwi, na znak pogardy.
   - Jakiś ty głupi - krzyczała do Sentymenta. Nie słyszał jej, tak wył. - I o co? Dziewucha jak dziewucha, tyle, że garbata. Mażesz się jak baba. Ciuś! Ciuś! A nieładnie.
   Rzuciła mu majtki wiszące na krześle.
   - Wytrzyj się, smarki ci wiszą!
   Jego Wysokość przyłożył bieliznę do twarzy ale zaraz wybuchnął jeszcze głośniej.
   - To twooooje....! Łeeeee.....!
   Melancholia wzniosła oczy ku niebu. Podeszła do obrazu autorstwa Ciemnego Strony wiszącego nad kominkiem przedstawiającego czarną płaszczyznę, zatytułowanego "Autoportret nocą", uchyliła go i wyciągnęła stare majtki Wielkiego Korektora, zostawione kiedyś tam.
   - Masz!
   - Niewypraneeeee....! Łeeeeee...!
   Wybiegła. Wielki Korektor siedział pod Fontanną Magnezji. Moczył nogi w srebrnych strugach. Szpikulcem do lodu drapał sobie przedramię, ramię, brzuch, uda, golenie, piersi, dłonie, stopy i coś tam jeszcze. I od nowa. Cały był upstrzony krwawymi serduszkami przebitymi strzałą z podpisem "LOVE". No, może pod jedną pachą wyszła mu goła baba.
   - Nawet, nawet... - mruknęła Melancholia. Lubiła, nie widzieć czemu, patrzeć na nagie kobiety. Nagły ryk sprowadził ją na ziemię. - I ty też?
   - Annnnaaaaaaa.... - beczał Korektor.
   Melancholia wykrzywiła usta i palcami odchyliła powieki, po czym zrobiła straszliwego zeza, aż magnezja na chwilę zastygła w powietrzu.
   - Maaariaaaaa... - przedrzeźniła Korektora. Wydobyła jedną pierś z gorsetu i podstawiła mu sutek pod nos. Chwycił odruchowo, ale zaraz wypluł i załkał.
   - Twojaaaaa....! Łeeee...!
   Tego było już za wiele. Melancholia pacnęła go w tył czaszki, aż wpadł do fontanny. Odwróciła się i pobiegła w ciemność ulicy. Za rogiem przypomniała sobie o piersi.

   ***
   Stanęła przed Kamienicą pani Creims. Wszystkie okna były ciemne. Dyszała ciężko, ale bardziej z wściekłości niż ze zmęczenia. Wiedziała, co dalej. U jej stóp dziobał ufnie okruszki dwugłowy gołąb.
   - No, chodź, malutki. Chodź.
   Ptaszek przydreptał do białej dłoni. Jednym łebkiem zajrzał pod nią, drugim na nią. Nic, pusto. Dziwne, pomyślał, i to była jego ostatnia myśl. W tej chwili dłoń chwyciła go i uniosła. Melancholia jednym ruchem ukręciła oba łebki. Nawet nie pisnęły. A potem wsadziła małe zwłoki do kieszeni i spokojnie wróciła do pałacu. Rano wyrzuci je z okna wprost na rynek. A to będzie oznaczało jedno:
NASTAŁ DZIEŃ SZCZEROŚCI

piątek, 18 października 2013

posrebrzone usta

   Smród był nie do zniesienia. Tona spalonego papieru, tysiące nadpalonych książek, sczerniałe krzesła i meble, wszystko zalane wodą, mokre i polepione ze sobą. Zapach starej wędzarni pomieszany z gryzącym fetorem spalonego plastiku. Przykro było patrzeć na dorobek życia tonący w brunatnej wodzie. I nie chodziło tylko o pieniądze. Antykwariusz kochał książki. Kochał je jako cudowne przedmioty, przenoszące do innych światów. Zawsze tak opowiadał dzieciakom: książki to wrota do innych światów. Wchodzisz między półki, sięgasz książkę i wraz z uchyleniem okładki, uchylasz drzwi do jakiegoś miejsca, czasu, przestrzeni, istniejących nie tu i nie teraz.
   - Ale najpierw powąchaj - zwykł mawiać, śmiejąc się do gości. A oni śmiali się z niego, dziwaka i staruszka, nieszkodliwego fantasty. I wąchali. I rzeczywiście, wszystko stawało się inne, a  kiedy otwierali książki, odczuwali niepokój.
   - To dobry objaw. Jesteś blisko - mówił wtedy antykwariusz i odbierał monetę za książkę.
   A teraz to wszystko zamieniło się w zgliszcza. Nie miał siły myśleć, co dalej. Nic, chyba nic.
   Chlapnął butem zanurzonym w wodzie. Miał mokre skarpetki, bo buty były stare i dziurawe od spodu. Zamknął oczy. Czuł, jak stopy oklejają mu ciężkie, zimne płaty, jak spływają w jego stronę jego skarby, ukochane książki, w postaci rozpuszczonych częściowo kartek, okładek czy napuchniętych zszywek.
   Nie ma co tak siedzieć. Trzeba iść po pompę. Wybrać wodę i wziąć się za sprzątanie. Westchnął i ruszył nogą. Przykleiło się do niej coś ciężkiego. Spojrzał. A to co? Takiej książki nie miał u siebie. Znał z widzenia wszystkie swoje tomiszcza. A to nie było stąd.
   Sięgnął ręką do wody. Uniósł mokry brulion. To nie książka, to zeszyt, niby zwłoki martwego ptaka lecący przez palce. Na miękkiej okładce piękna dziewczyna o posrebrzanym uśmiechu. Dobra farba, nie zeszła w tej kipieli.
   - Mam cię, bratku - powiedział do siebie antykwariusz, mając na myśli zwęglone zwłoki, znalezione w rogu antykwariatu. Prawdopodobnie bezdomnego, który zaprószył ogień a potem w nim spłonął. Delikatnie uchylił okładkę. Na zbrązowiałej karcie atrament rozlewał się w niewyraźny napis. Z trudem odczytał wyraz:
Wiersze
   A pod nim dwa słowa, jak imię i nazwisko autora. Co to było? Waldek? Nie. Władek? Nie. Wacek? Też nie. Antykwariusz sięgnął z kieszeni lupę. Tak, to Walter, na pewno. A dalej? Egon? Tak. Walter Egon!
   Nic mu to nie mówiło. Nie znał nikogo o takim nazwisku. Zresztą, które to było nazwisko? Walter? Egon? Spróbował otworzyć kolejną stronę, ale rozeszła mu się w palcach. Nie da rady. Musi iść do domu i każdą ze stron wysuszyć osobno. Zanim się skleją na zawsze, zanim atrament zblaknie i rozpłynie się w błękitną mgłę. Rozejrzał się po antykwariacie. Co z tym wszystkim? Popatrzył na zeszyt. Jego antykwaryczny nos mówił mu, że to może być najważniejsza książka jego życia.
   Zebrał się z trudem, schował zeszyt w plastikową torbę na zakupy. Uśmiechnął się na myśl o gnijącej podłodze. Dorobek całego życia. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Słońce wyjrzało zza chmur. To była ciepła jesień.

   ***
   Żona zrobiła mu gorącej herbaty z malin. Lubili późnym wieczorem siąść i poczytać wiersze. Ale jeszcze nigdy nie czytali TAKICH wierszy. Anonim, w dodatku rękopis pochodzący z rąk tragicznego człowieka. Co za dramat! Pierwsze strony wyschły. Ona miała nieco lepszy wzrok, więc delikatnie poprawiła długopisem rozpuszczone niebieskie linie. Teraz, oparta o ramię męża, wsłuchiwała się w bicie jego starego serca. Nieco szybsze, niż zwykle, jak zawsze, kiedy siadał do jakiejś nowej starej książki.

muszla
rośnie we mnie perła
rozsadza ściany

opowiada że kiedyś
wyłowi ją śniady nurek
o czarnych oczach
i rozdętym sercu

na razie leżymy na dnie rowu
przykrywa nas ocean


   - I co? - spytał. 
   Pogładziła go po dłoni. Pocałowała w obwisły, suchy policzek.
   - Czytajmy dalej, kochany.

sen
nocą
zakradam się do twojego snu
złodziej ust
siewca łez

wbiegam w las
głęboko
by zgubić się i nigdy nie wrócić

rano
jestem tylko korą
mchem wrzosem paprocią
pod opuszkami pierwszego oddechu

   Na odwrocie kartki był jeszcze jeden wiersz. Resztę odłożyli na jutrzejszy wieczór. Kartki musiały wyschnąć.

pi
nie mamy dwudziestu lat ty może trochę mniej
kochankowie satelitarni po drucie i przez drzwi
za nami bagaże zdarzeń nieskończoność pi
ośmielamy się marzyć wierzymy w sny

po dwu stronach ulicy rozpalone lampy
co nie gasną ze świtem uwięzione we mgle
trąbią na nas i krzyczą obcinają cień
księżyc i słońce tropią noc i dzień

w bramach chowamy serca lepione co rano ze słów
po oczach widzimy że złuda że bańka mydlana że pył
gdyby się mogło udać udałoby się już
jak długo na takie szczęście starczy sił?

   W nocy, kiedy jak zwykle nie mogąc spać, antykwariusz wpatrywał się w małą lampkę zawieszoną na krawędzi obrazu "Jelenie na rykowisku" sprzed stu pięćdziesięciu lat, poczuł, że drgnęło pod nimi łóżko. Zachichotał i położył pod pierzyną dłoń na kanciastym biodrze żony. Zegar uderzył dwa razy.

czwartek, 17 października 2013

noc

   Tańczyli od dobrych czterech godzin. I od dwóch złych. Minęła północ, karoca z dyni odjechała, pantofelek ze szkła pełen piwa, w którym nurzały się niedopałki cygar, stał na drewnianych schodach. Orkiestra typu jazzband kołysała się na niepewnych nogach, sącząc w zadymioną przestrzeń baru oszczędne solówki - to kontrabasu, to trąbki, to perkusji. Tylko gitara łkała nieprzerwanie, na jedną nutę, na jeden ton, na jeden. Barman siedział za barem, opierając głowę na ręce, z której zwisała wilgotna zakrwawiona szmata. Z koła po sufitem ściekały stalaktyty roztopionego łoju ze świec. Płomyki bujały się jeszcze leniwie, to w lewo, to w prawo, zupełnie jak dwie pary na środku baru.
   Do północy odbijali jeszcze trzy razy. Raz tańczyli nawet Johnny z Korektorem i Anna Maria z Damą kier. To wtedy wypalił rewolwer. A dokładnie wówczas, gdy gitarzysta zrobił efektowną pauzę. Zamarli na ułamek chwili, ale to wystarczyło. Odrobina bezruchu. Lufa rzygnęła ogniem, a broń targnięta siłą bezwładności runęła w stronę ściany.
   Nie było wiadomo, kto dostał. A tym bardziej - za co. Ale kropki krwi na deskach podłogi mówiły same za siebie. Ktoś broczył.
   Po północy przeszli na blues. Tango "Za Bary" wybrzmiało aż po trzask odpadającego obcasa, gdy Wielki Korektor zahaczył o stopę Anny Marii podczas efektownego corte. Właśnie chylił głowę, by ucałować drobną dłoń, gdy uświadomił sobie straszliwą prawdę. Cmentarz! Melancholia! Spotkanie!
   - A to pech - rzucił, pochylony nad ręką Anny Marii.
   - Nie, całkiem fajnie - odparła, dotykając wierzchem dłoni jego ust.
foto: Łukasz Gliszczyński
argoth.pl
   Ale jego już nie było. Zniknął. Tylko drzwiczki do saloonu bujały się to w tę, to w tę. Aktualnie w tę.
   Anna Maria wzruszyła ramionami. Była przyzwyczajona, że mężczyźni ją porzucali. Z racji garba. Jednak trochę było jej żal. Uroniła łzę.
   Johnny Biling trzymał opadającą z sił Damę kier. Tyle godzin upojnego tanga z setką wytwornych figur i tupań zrobiło swoje. Leciała przez ręce.
   - No, o co tam chciałaś spytać?
   Dama kier z trudem uniosła na niego oczy.
   - Kogo... szukasz...?
   - Egon. Walter Egon. Mówi ci to coś?
   Milczała. Oparła głowę na jego ramieniu i milczała. Może spała.
   - Ej, ty! Nie śpij! Nie śpij, mówię!
   Nie reagowała. Już nawet nie przemieszczali się w tańcu, tylko bujali na boki. Potrząsnął nią. Nic, tylko głowa Damy kier opadła do tyłu. W sufit wpatrywały się zmatowiałe oczy. Puścił ją. Powoli osunęła się na podłogę. Kiedy ręką uderzyła w krawędź kontrabasu, Johnny Biling zrozumiał.
   Kula z rewolweru wyszła jej bokiem.
   Biling splunął i chwycił kapelusz, wiszący na rzemieniu na plecach. Popatrzył na Annę Marię. Siedziała przy stoliku z głową opartą czołem o przedramię. Spała. Czekała na poranną kawę i pierwszy dyliżans. Nie było sensu jej budzić. Barmana też. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zamknął oczy. Podniósł rewolwer, wepchnął do pochwy i wyszedł. Za barem odlał się, opryskując zielony rower. Potem wsiadł na niego i popedałował naprzeciw przygodzie.

środa, 16 października 2013

jak to?!!!!!!!

foto: Łukasz Gliszczyński
   Była wściekła. Jak to?! Umówiła się z Wielkim Korektorem na Cmentarzu Nienarodzonych i Niespłodzonych, po południu, i co?!!! Jak on śmiał?!!! Nie przyszedł!!! Nie było go!!! Nawet się nie spóźnił. Po prostu nie przyszedł.
   To koniec. Koniec ze słodkim "mhmmm" szeptanym prosto do ucha. Koniec z dotykaniem palców i odpinaniem naszyjnika. Nie pozwoli!!! Zatupała nogami, aż Jego Wysokość Sentyment oderwał wzrok od jej falującego biustu.
   - Ależ Melancholio, rozgniotłaś właśnie trzy wspomnienia. Popatrz tylko pod nogi. O laleczce z dzieciństwa, o naszym pierwszym pocałunku i... - Sentyment schylił się i podniósł suchy, połamany listek - o, zobacz, co zrobiłaś? Mamusia...
    Uśmiechnęła się sztucznie. Odwróciła do okna.
   Cymbał. Tylko te wspomnienia i sentymenty. A gdzie był, kiedy Korektor wodził za nią swoim korektorem, ha? Kiedy ją korygował, dopieszczał i karcił?
   O, okrutny! To koniec! Już nigdy nie przyzna się do błędu, żeby mu sprawić frajdę. Dość. Gdzie on jest, do tysiąca okruchów wspomnień?!
   Cóż z tego, że ona nie przyszła na Cmentarz?! On miał być! Drań i swołocz! Już ona to sobie zapamięta. Niedługo Dzień Szczerości...
   W jej oku błysnęła iskierka radości. Ale zaraz pierzchła, przestraszona.

wtorek, 15 października 2013

robota

   - Ale ja już mam robotę. Szukam... - zdziwiony, jakby dopiero teraz je zauważył, Johnny Biling popatrzył na swoje dłonie. Smagłe, smukłe, opalone, z ciemnym, podniecającym włosem, zachwycały go. Delikatnie je ucałował.
   - No, kogo? - szepnęła mu w ucho Dama kier.
   - Ja mogę... - opuścił ręce i sięgnął bez trudu do rozporka. Przed oczami przeleciały mu wspomnienia: opasły brzuch, którego nie mógł objąć i cudze dłonie zaciśnięte na jego penisie, którego nie mógł zobaczyć. Łza zakręciła mu się w oku.
   - Tak, możesz - Dama kier chuchała mu w ucho gorącym oddechem o zapachu piwa i cygara. - Ale nie musisz.
   Sięgnęła do jego krocza i zaczęła rozwiązywać skórzany trok. Chwycił ją brutalnie za przegub.
   - Ale ja chcę. Niczego bardziej nie pragnąłem w życiu.
   - Okej, gringo. Jak skończysz, pogadamy.
   Jak skończył, pogadali.
   Był w dobrym humorze. Nawet kiedy do saloonu weszła para skryta pod parasolem, chichocząca bezkarnie, nie zareagował. Wpatrywał się w pląsające, niczym czerwone robaki, lśniące usta Damy kier. Czuł się cholernie pewnie. Jak dawno, jak bardzo dawno temu, zanim jeszcze tatuś kazał mu zjeść dwa kilogramy czekoladek, z których ukradł dwie przed świąteczną kolacją. Od tamtej pory tył i tył, aż zrobił się wielki jak góra. Ale to było nie tutaj. Nie bardzo wiedział, gdzie, ale nie tutaj. Gdzieś, gdzie nazywał się Misiek.
   - Johnny Biling - wymamrotał uwodzicielsko.
   - Ty mnie nie słuchasz! - prychnęła Dama kier.
   Uśmiechnął się.
   - Zamknij się, dziwko. - Wypowiedział to jednym tchem, bez zadyszki, a policzki nie falowały mu i nie biły bezwładnie o zęby. Położył rewolwer na stoliku. Lufą od siebie. Zakręcił. - Na kogo wypadnie, na tego bęc!
   Zaśmiał się, ale ten śmiech nie był już taki, jak kiedyś. Nie brzmiał, jak uderzenie pioruna, jak huk spadającego do studni wiadra, tłukącego o cembrowiny. To był zwykły, chudy śmiech. Rewolwer kręcił się jak bąk.
   Dama kier odruchowo odchyliła się i zakryła dłońmi piersi.
   Orkiestra nerwowo sięgnęła po instrumenty. Szyld "Bar Straceńców" zadrżał i przechylił się lekko na stronę straceńców. Ram, pam, pam, pam, param, pam, pa, ram zabrzmiała muzyka. Rewolwer nieco zwolnił.
   - O, tango! - rozpoznał Biling.
   - Tak. "Za Bary". Zatańczymy?
   Johnny Biling przełknął. Nigdy w życiu nie tańczył. Ale zawsze pragnął. Co za trema! Co za napięcie! Czuł, jak w podbrzuszu pęcznieje mu wielki balon, jak podciągają mu się jądra i pęcznieje fallus. Gorąco uderzyło mu na twarz i w piersi. Poluzował kołnierzyk. Chwycił Damę kier za rękę. Szarpnął. Poderwał. Przygniótł karalucha obcasem, jednocześnie krzesząc między paznokciami skrę, od której zapalił grube cygaro. Trzymając je w zębach, ruszył na środek baru.
   Kiedy stanęli pod świecznikiem z koła wozu, naprzeciw siebie, trzymając się za wyprostowane sztywno ręce, kiedy Dama kier odrzuciła w tył głowę, jedną dłoń opierając na piersi Johnny'ego i wysunęła do przodu prawe kolano, a piersi uniosły jej się pod naporem ekstatycznego westchnienia; kiedy Johnny Biling szarpnął ją do siebie i mocno chwycił za bary, pistolet się zatrzymał. Lufą skierowany był w ich stronę. Tyle, że teraz oni wirowali.
   Dama kier odsłoniła zęby i z dzikim warknięciem odgryzła pół cygara. tkwiącego w ustach Bilinga. Pół z żarem. Napięła się, wykonując gorącą volcadę. Dym poszedł jej uszami.
  - Pięknie! Ciach! - rzucił Johnny i wykonał ostry, szybki tap. Potem igła i energiczne enrosque. I tak kilka razy.
   - Ale kręcisz! - Dama kier wypluła kawałek cygara. Dymiący niedopałek odbił się od wielkiego świecznika pod powałą i spadł za bar. - Za bary! - krzyknęła i huknęła obcasem o obcas. Kręcąc się jak szaleni znaleźli się nagle przy ladzie. Dwie szklanki z winem pofrunęły do ust.
   - Za bary! - nie przestając tapować krzyknął Johnny. Spodziewał się usłyszeć tubalny głos, tymczasem z wątłego ciała wydobył się skrzek połączony z piskiem. Nie wypadło to najlepiej. Dama kier skrzywiła brwi. - No, kogo szukasz, Johnny?
   Johnny Biling nie słyszał. Krew buzowała w nim jak woda w samowarze. Myślał tylko o jednym. O lufie, drżącej na blacie stolika. Czekającej na chwilę bezruchu.
   Przy stoliku obok klasnął składany parasol. Bezkarny chichot potoczył się po deskach. Para zerwała się i ruszyła do tanga.

   ***
   - Ślicznie pani wygląda!
   Uśmiech Anny Marii wymknął się spod kontroli i rozpełzł bezczelnie od ucha do ucha. Siłą woli zaprowadziła dyscyplinę na swojej fizjonomii. "Czy to się dzieje naprawdę? On, Korektor, autor przełomowych teorii, rozpraw wywołujących trzęsienia ziemi i ona, garbuska ze zmutowanymi gołębiami… I jeszcze to miejsce. Najbardziej pożądana mordownia w Sepii."
   - Bez jaj. To znaczy... dziękuję.
   - Nie przeszkadza pani dym?
   - Wręcz przeciwnie. Nie widać mi pryszczy. - Wielki Korektor przechylił Annę Marię. Spojrzała do góry nogami na tapetę za nimi. - Ale brudna ściana!
   Ram, pam, pam, pam, pa, rarara, ram, pam, pam, pam grzmiała orkiestra. Gitara brzęczała dźwięcznie.
   - To "Bar Straceńców", droga pani.
   "Czy to się dzieje naprawdę? Ona, prawdziwy talent, nieświadoma swojej siły tytanka i ja, przegrany, skazany na łaskę dworu, uwiązany jak pies do Jej Wysokości."
   - Jestem Anna. Maria.
   - Tak, wiem...
   - Skąd?
   Dwa kroki w lewo, planeo, dwa kroki w prawo, lapiz i tap.
   - Widziałem panią... cię pod szafotem. Miałaś takie wielkie oczy. Nie mogłem zapomnieć...
   Anna Maria nie słuchała. Taniec ją porwał i unosił gdzieś daleko.
   - Słynne tango „Za bary”! Od zawsze mnie dziko fascynuje. Mówią, że trzeba się trzymać za bary, że przesąd taki. Jak się przytulisz, stanie się coś złego. Ależ ten jazzband ryczy! Z dziką rozkoszą.
   - Jesteś piękna!
   - Cudownie tańczysz. I masz silne ramiona.
   - Ty też.
   - A, tak, to od noszenia skrzynek kontaktowych dla spóźnionych kochanków.
   - To ty?
   - Cóż…
   Ram, pam, pam, pam, ram, pam, pam, pam...
   - Twoje włosy tak pachną, cała pachniesz jak węglowa kuchnia, jak czajnik, jak ciepłe łóżko, co ja gadam… Przytul mnie.
   - Och, bo się przewrócę…
  Korektor poczuł uderzenie w ramię. Obejrzał się niechętnie. Chudy rewolwerowiec z pochwą przy udzie.
   - Odbijany - szepnął rewolwerowiec. I odbił mu Annę Marię.

   *niniejszy post zawiera w sobie materiał stworzony przez la vida es

wtorek, 1 października 2013

może pani pozwoli

   - Pani Pawłowska, może pani pozwoli do mnie. Mam kilka pytań.
   Kiedy doktor Mortem Post mówił "może pani pozwoli" czy "proszę", oznaczało to, że ma kłopoty. A to było jednoznaczne z tym, że kłopoty ma ten, do którego mówił.
   Mortem Post był zaskoczony. Najpierw zniknęła ta córeczka polityka, potem ten jej gach, Egon, a teraz głupi sanitariusz, Klepacz. O Klepacza to już był w ogóle spokojny. Mięczak i tchórz, wystarczyło postraszyć go zwolnieniem a już kłaniał się w pas. Jak tak dalej pójdzie, to za chwilę zamkną szpital. Przecież ktoś się musi zorientować.
   Weszła Pawłowska.
   - Jestem, panie...
   - Niech pani mi powie, pani Pawłowska, czy Klepacz był na dyżurze do końca?
   Kobieta potarła nos.
   - Tak... No, chyba...
   - Tak, czy chyba tak? Widziała go pani rano?
   - Rano? Nie... chyba nie... nie, nie!
   Post stanął przy oknie.
   - A kiedy ostatnio?
   Pawłowska przełknęła ślinę.
   - Wie... wiem, już wiem! Mówił, że idzie myć tego, no, spod czwórki. A potem jeszcze tych spod siódemki.
   Post odwrócił się z otwartymi ustami. Klasnął w dłonie.
   - Myć? A od kiedy to myjemy pacjentów w tygodniu? Gdzie pani była w tym czasie?
   Z rąk Pawłowskiej wypadł długopis. Stuk rozpruł powietrze.
   - Gdzie, pytam?!
   - No, w dyżurce przecież...
   Mortem Post huknął dłonią w biurko.
   - Seriale, co?! Ja wam dam seriale!
   - Panie dyrektorze, ja - Pawłowska zachlipała - ja...
   - Cisza! - Post usiadł. Zacisnął szczęki. - Proszę teraz iść i przeszukać cały szpital. Zamknięte piętro też. Nie pójdziecie do domu, dopóki nie powiecie mi, co się z nim stało.
   Pielęgniarka złożyła ręce, jak do modlitwy.
   - Ja muszę...
   - Pani Pawłowska - zimno przerwał Post - jeszcze słowo i zwalniam panią dyscyplinarnie.
   Uwierzyła. Wyszła.

   ***
   Dwie godziny później Mortem Post stał nad metalowym stołem w piwnicy. Przed nim, na blasze, z głupim uśmiechem leżał Walczak. Doktor trzymał rękę na przełączniku transformatora. Wskazówka woltomierza drżała delikatnie. Głowę Pojarki obejmowała metalowa obręcz z gumowymi kółkami na skroniach. Spod gumy wystawały kawałki wilgotnej szmatki. Jarzeniówki buczały a Walczak posapywał.
   - Więcej nie będziesz musiał prosić o papierosy, wiesz, Walczak? To w nagrodę, że powiedziałeś prawdę. Bardzo mi pomogłeś. Teraz ci podam zastrzyk. Normalne tego nie robię, ale dla przyjaciół, wiadomo. Żebyś się nie bał, tak?
   Doktor odłamał ampułkę. Zanurzył igłę i naciągnął płyn do strzykawki.
   - Tak, bo on mie nie lubił, to ja go nakrzyczałem, bo on mi zabierał papierosa, a masz papierosa? Zostaw pojarkę, to ja go złapałem za rękę i wy wygłem i on zaczął krzyczeć. A masz papierosa? Zostawisz pojarkę? Zostaw! I tak trzasło i on krzykł a  potem już go nie było! Nie było! Hurra! A masz papierosa? Daj papierosa... daj... pia...  pe... sa...
   Kiedy Walczak przestał pleść, Post wepchnął mu między zęby kołek z twardej gumy. Policzył do trzech i przekręcił włącznik.

   ***
   Stara szkoła jest najlepsza. Tak uczyła go mama. I może jeszcze będzie uczyć. Jak się postara, jak odnajdzie Egona. Na razie musiał tu trochę posprzątać, a potem ruszyć za nimi. Tam, gdzie nie miało prawa być niczego. Do miejsca, w które nie miał prawa wierzyć. W sposób, jakiego nigdy by się nie domyślił.
Tomek Przybylski jako Doktor w sztuce "Nie cały minę czyli menuet z pogrzebaczem"
 wg Grochowiaka/Trupy Propaganda, foto: Jacek Olejnik
   Przed nim, na blaszanym stole leżał Walczak. A raczej to, co z niego zostało. Stara szkoła. Co tam tabletki, terapie, wstrząsy cała ta pieprzona nauka. Szpikulce do lodu. Stara szkoła. W każdym oczodole, tuż ponad gałką oczną, po jednym. Nawet nie trzeba być supermenem. Wchodzi jak w dobrze wypieczony chleb. Tylko chrupnie i już. Na osiem centymetrów. A potem po trzy ruchy w lewo, po trzy w prawo i wyciągamy. Najtwardszy Lecter zamienia się w owieczkę. Lichą owieczkę, w dodatku. Taką bez życia. Co jej z pyska trawa leci. Żadnego więcej oporu, żadnego buntu, krzyku, nic. Spokój i cisza. Swoją drogą, co za cholera, ten mózg. Jakie to tam figle się kroją w środku.

    Wyciągnął szpikulce. Nałożył na opuchnięte oczy Walczaka gazę i przykleił plastrem. Przez dwa tygodnie będzie miał czarne oczy, a potem śladu nie zostanie. I nikt więcej nie pozna tajemnicy przejścia.