poniedziałek, 25 lutego 2013

wciąż


    "wciąż piszę o śmierci/jakby była dobrą znajomą" - pisze Walter Egon w wierszu "wciąż". Ale to nieprawda. W istocie chce powiedzieć - i mówi - "wciąż myślę o śmierci". W tym czasie w wielu jego tekstach, w dzienniku prowadzonym sporadycznie, jakby od niechcenia, przez alter ego Waltera Egona, pojawiają się wątki "śmiertelne". Mało tego - można dostrzec wśród strzępków jego zapisków, tekstów, piosenek oraz rozmów - ślady samobójczych rojeń, a raczej marzeń.
   Jakby drobne pęknięcia na cienkiej tafli lodu, uczynione szpilką czerwonych botków przez stojącą na topniejącym jeziorze Marilyn Monroe. Albo Marylę Morone, jak nazwał jedną z bohaterek powieści "Spóźnione krople".
   Jakby delikatnie stukała, dziurawiąc kruchą szybę i nasłuchując trzasków, sprawdzając, jak daleko można się posunąć. A może to stukał ktoś od spodu? Matka Egona? Ojciec?
   O jego dzieciństwie wiemy niewiele. On sam mało co pamięta. Ale planuje się dowiedzieć. W tym czasie czyta też namiętnie - pochłania - "Ostatnie seanse Marilyn Monroe" Michela Schneidera.
* * *
   Tego dnia, dwie godziny później, na e-mailowy adres pewnego gabinetu psychoanalizy przyjdzie wiadomość z rozpaczliwym pytaniem w formie wersu z wiersza: "a gdy milczenie nie pozwala oddychać"? 
   Na co liczy autor? To jak sygnał s.o.s. z tratwy ratunkowej. Raca w czarne, bezlitosne niebo nad wszechogarniającym oceanem pustki i smutku. Może ktoś odbierze? Ale tak naprawdę, w głębi duszy, wie już, że to się nie uda. Gra w filmie, który nie wejdzie na ekrany. A może nawet nie zostanie dokończony? Gabinet jest daleko. Sesja zbyt droga. E-mail nie wzięty poważnie.
   I wtedy stawia sobie pytanie: Żyję, czy udaję, że żyję? Gram w życiu?
* * *
   M.M. nie kończyła książek. Nie lubiła ostatnich stron. Ale lubiła czytać. Zamykała i odkładała książkę na dwie, trzy strony przed końcem. To niesamowite. Może w takim razie nie ma sensu pisać zakończeń? Bawiła się czytaniem, a nie "przeczytaniem". Chciała żyć, a nie przeżyć!
   A ty, Walterze?
* * *
   Z dziennika Waltera Egona:
   "Kilka dni temu znalazłem w Alei Pomyj stary, dziwny i piękny klucz. Teraz tylko należy odnaleźć drzwi, które otwiera. Może to będą właśnie "te" drzwi?
   Odkryłem też wspaniałe motto, słowa Marilyn Monroe:
   'Gdy pomyślę o ulotności mego życia, o wieczności, która je poprzedzała i która po nim nastanie, o niewielkiej przestrzeni, jaką wypełniam, czuję przerażenie i dziwię się, że jestem tu, a nie gdzie indziej. Nie ma powodu, bym była raczej tu niż tam, raczej teraz, niż kiedy indziej.'
   Wydaje mi się, że te dwa, pozornie nieistotne i na pierwszy rzut oka nie powiązane ze sobą zdarzenia - tajemniczy klucz oraz siła oddziaływania Marilyn - sprawiły, że Walter Egon po raz pierwszy trafił do świata, który później nazywał Sepią.

piątek, 22 lutego 2013

1926


   Anna Maria wiedziała, że ten rok będzie inny. Coś wreszcie się wydarzy! Ach, jak to było czuć w powietrzu! Już od wiosny. Czuła zbliżającą się niespodziankę, niczym łamanie w kościach, zwiastujące rychłą zmianę pogody; jak gwałtowne kichnięcie, raz za razem, i jeszcze, po którym robi się słabiej, mroczniej i wreszcie ląduje się pod pierzyną, z kompresem na czole i bobrzym sadłem na piersiach.
foto: Łukasz Gliszczyński argoth.pl
  I owszem, mogła spodziewać się przypływu pieniędzy, bo wreszcie struchlałe nogi powinna wyciągnąć ciotka z Winnicji, co prawda, równie bogata, jak skąpa, ale pełna wyjątkowej sympatii dla Anny Marii właśnie. Sympatii, z powodu której czystą i niekłamaną nienawiścią pałali do jednej, i do drugiej, wujowie i kuzynowie zza rzeki. Spadek po ciotce, nawet jeśli były to jedynie jego okruch, pozwoliłby Annie Marii zafundować sobie nowe życie. I zabieg. Najważniejsze - zabieg. A potem - zniknąć. Wiadomo - wujowie.    Były też oznaki bardziej namacalne.
    Po pierwsze - gołębie. Luna i Vagina. Luna po raz pierwszy siedziała na jajkach, a samiec zajął się noszeniem wiadomości. I któregoś ciepłego wieczora, było to podczas przesilenia wiosennego, Vagina zjawił się z głośnym uderzeniem pazurów o miedziany parapet. Zatrzepotał skrzydłami i gruchnął z fioletowej, zakurzonej piersi aksamitnym basem. Anna Maria podskoczyła w bujanym fotelu z rogów koziorożców. Zdrzemnęła się, dziergając ciepłe skarpety dla ciotki z Winnicji i teraz przestrach sperlił jej czoło drobnym potem. Kropelki zalśniły w zachodzącym za hotel "Imaginacja" słońcu.
    - Wszelki duch pana Boga chwali. Vagina! Tak się o ciebie martwiłam! Już otwieram.
    Podeszła do okna, utykając lekko, bo i garb dawał się jej ostatnio we znaki, i podwinięta w fotelu, dla wygody, noga tętniła od biegających z góry na dół mrówek. Uchyliła skrzydła nieco szerzej. Gołąb wskoczył do mieszkania i cupnął pomiędzy doniczką z krzaczkiem róży a drewnianym, malowanym na złoto kotem. Otarł łebek o pozłacany pysk i zagulgotał. Anna Maria sypnęła mu garść okruchów biszkopta, naprędce zgarnięte z talerzyka w ornamenty hyndu. Siadła w fotelu i patrzyła, jak je. Ptak dziobał okruchy, okrągłymi niby ziarna kawioru oczkami wpatrując się w dobrodziejkę. Anna Maria już, już zamykała senne oczy, kołysana stukaniem dzioba o parapet, ale nagle Vagina rozłożył skrzydła i oczom kobiety ukazała się opaska, w której umieszczony był jej list. Był, bo tym razem, po trzech latach, po raz pierwszy opaska była pusta.

    Zatem - to był pierwszy znak. List dotarł do celu. 
    Po drugie.
    Popiół. Miesiąc później spadł popiół.

środa, 20 lutego 2013

stopklatka

   Zatrzymajmy się tu i teraz. Zajrzyjmy w głąb ciemnego korytarza. Spójrzmy pod światło na kawałek celuloidu. Niech w szklance perli się jagodowe wino, a wąska strużka dymu przecina promień światła strzelający z rozpalonego projektora. Albo odwrotnie. Zobaczmy ten film.
   Ściany otula lepka lamperia koloru zjełczałego masła. Nigdy go nie widziałem, ale dobrze brzmi. Tudzież nieźle wygląda. Na papierze. I przywołuje to, co zwykli ludzie zwykli nazywać wrażeniem. Wrażenie zaciskającego się gardła. Lamperia sięga sufitu, ale na wysokości "gdzieś tam" przyciska ją do ściany deska. Deski, układają się w długą, długą szynę. Niekończącą się szynę. Szyna biegnie dookoła świata, którego nie zobaczę. Nigdy albo prawie nigdy. "Prawie nigdy" nie jest alternatywą "nigdy". Jak życie jest alternatywą śmierci. Ale do rzeczy. Rzeczy mają to do siebie, że czy są, czy ich nie ma, rzeczywiście to coś zmienia.
   - Rzeczy, wiście! - mówię. Wydaje mi się, że mówię. Słyszę teraz, przed chwilą słyszałem, swój głos. Posłusznie przyklejam pod deską gumę do żucia. Wisi. Rzeczywiście.
   "Gdzieś tam" przebiega tor, którym jadą gumowane koła łóżek. Nasze łóżka mają koła na bokach, dzięki temu jadąc po ścianie nie kaleczą lamperii. Nie lubię słowa "kaleczyć". Byłem kaleczony, jestem okaleczony, kaleczę, okaleczam. Ot, życie. Nie śmierć.
   "Gdzieś tam" Misiek ma loda. Gdy już mu go zrobię, wali mnie w pysk i ląduję policzkiem, nosem, ustami gdzieś tam. Dzięki temu nie kaleczę i nie brudzę lamperii. Nie lubię słowa "dzięki". Dlatego go nie słyszę. Nawet od Miśka.
   - Pana Miśka, ty kupo gówna - to słyszę. Często.
   Zatem - reasumując, a niekiedy reanimując - nie sprawiamy kłopotu, gdy wiozą nas na elektrowstrząsy albo do cichej sali. Możemy sobie wierzgać, kopać, pluć, drzeć mordy do woli. Jesteśmy bezpieczni.
   Kiedy minie się już bezpiecznie ściany, natknąć się można na Marychę. Marycha to koleś, który całe życie stoi przy kuble z butami. O, teraz też.
   - Marycha, nie trzep się!
   Odwraca się do mnie. Język wywalony na brodę, gluty wiszące z nosa i zbrązowiała od dymu broda.
   - Odpiełdol se! - bełkocze wolno. Stoi i czeka, aż ktoś wejdzie przez drzwi. Zaraz go dopada i woła fajkę. Pali wszystko. Kawałki koszuli, papier toaletowy, kłęby kurzu. Zawija w kawałki gazet i wciąga. Jego dłonie wyglądają jak łby indyków. Nie może utrzymać zapałek. Ma opalone palce, pół nosa i wypaloną dziurę w zaroście wokół ust. Tego, co z nich zostało. Z brązowych pęcherzy sączy się osocze.
   Odwracam się. Fotele. Kubice. Mówimy na nie "kubice". Zarwane, nisko nad podłogą, wygniecione i uformowane przez ciała, których już nie ma. Ciała, które stały się już płatkami tulipanów. Tulipan też tu kiedyś przychodził. Lubił tulić panów. Kiedyś przytulił Miśka. A duży był, większy od Miśka. I zazdrosny był. Robił Miśkowi lody bez zaproszenia. A ten tylko "ty cioto" i "ty cioto". I chciał od każdego po lodzie. To się Tulipan poczuł nieswojo i przytulił Miśka, jak kiedyś jednego faceta, co do jego matki przyłaził i źle o niej mówił. Żebra mu się wbiły w płuca i w serce. Temu facetowi, nie Miśkowi. Misiek wydobrzał. A jak wrócił, to Tulipan miał wypadek i tyle go widzieli
   Obok kubiców sterczy automat z batonami. Nasza świątynia, święty pal, bóg, bóstwo, ideał, totem. Słodki fallus matki ziemi, pełen rozkosznych fallusików w białej albo ciemnej czekoladzie. Niebiańska Wieża nadziei i pragnień, stos uniesień, posąg westchnień, język wszechświata. Kto siedzi najbliżej - Król.
   - E, ty! List masz!
   Podbiegam do okienka portierni. Wyciągam rękę i dostaję po palcach patykiem, którym pani Stasia blokuje w nocy szybę.
   - Gdzie?! Nie do ciebie!
   Kiwam  ze zrozumieniem głową. Nie do mnie. Jasne. Skąd do mnie. Do mnie nie. Nie mnie do. Marycha siorbie nosem i stęka. To śmiech.
   - Masz - portierka wysuwa kopertę przez okienko - zanieś. Leży tu już z tydzień. Zara, kiedy to miałam nockę...?
Łapię kopertę i chowam za koszulę. Niech no tylko który zobaczy, zaraz mi zabiorą, żeby wąchać, oglądać, czytać i bić konia pod kocem. Nie dam. Ruszam w ciemny korytarz.
   - Ino nie zgub! - goni mnie krzyk pani Stasi.
   Nie zgubię. Z trudem powstrzymuję się od biegu. Korytarz ciągnie się jak tunel metra. Brnę. To leki. Wszystko w porządku. Wreszcie wpadam do sali. Kładę się na łóżku i nakrywam kocem. Udało się. To ja będę tym szczęśliwcem. Za chwilę. Będę wąchać, oglądać, czytać... Najlepsze przychodzą do tego młodego Wojtka z czwórki.
   Ukradkiem zerkam na kopertę. Sprawdzam, do kogo.
   - Walter Egon - czytam i otwiera się pode mną zapadnia.

poniedziałek, 18 lutego 2013

ulga

   Z dziennika Waltera Egona:
   "Potrzeba doznania ulgi wynika z cierpienia, spowodowanego samotnością, mającą swoje źródło w braku matki i ojca, utraconych przedwcześnie.
   Czy to już? Czy taka jest prosta prawda o mnie? Tak łatwo? Po to trzeba było żyć?
   ŻYJEMY PO TO, ABY SIĘ DOWIEDZIEĆ."
   Pod spodem wiersz, z licznymi skreśleniami i poprawkami. (Wersja poprawiona.) 

zapomniani chłopcy

na świecie żyje wielu zapomnianych chłopców.

lubią zerkać przez ramię, oślinionym

kciukiem zatykając usta, by nie uszło

powietrze życie albo krzyk. bawią się

samochodzikami. strzelają ze złamanej gałęzi.

a często zabawiają się jeszcze gorzej. wierzą,



że kiedyś wydarzy się niemożliwe i staną

się kimś innym. a świat wreszcie ich zauważy.

na tę okazję kupują dębowe garnitury,

włoskie lakierki i perfumowane trumny.



każdego dnia od wielu lat chowają słońce w cieniu.

wodę zmieniają w piach. kładąc się spać rżną matki

i ojców. każde na swój sposób. potem usiłują

zapamiętać jeden poranek. uśmiech na fotografii.

cokolwiek. zanim utoną we łzach otwierając przejście

przez starą szafę.

piątek, 15 lutego 2013

Ławka Schadzek

   Dlaczego Walter Egon przechodził? Jak uczynił to po raz pierwszy?
   Odpowiedź jest prozaiczna. Nie chciał żyć dłużej w tym świecie. Bardzo. Pewnego dnia odszedł z pracy, bo nie umiał wysłać wiadomości e-mail, a szef upokorzył go za to nad wyraz - właśnie wtedy osiągnął wewnętrzne, wystarczające ciśnienie, by odnaleźć, otworzyć a może stworzyć - przejście.
   Czy się zdziwił?
   Tak, ale najbardziej zaskoczyło go owo uczucie - ni to ulgi, ni rezygnacji, które opadło go, gdy pierwszy raz rozejrzał się po Sepii. I jakby nigdy nic, siadł na ławce schadzek.
   Po południu przycupnął tam szary gołąb, by dziobnąć co nieco z pozostawionej kanapki. Szarpnięty dziobem papier sfrunął w kałużę. Granatowy atrament powoli rozpływał się w ciemnej wodzie, w której odbijała się pusta już ławka. Litery znikały. Poezja umierała.

drugie śniadanie z Anną Marią
po mojej zadymionej stronie zwierciadła
nazywasz się Barbie Turan jesteś 
zapomnianą matką i niechcianą kobietą

kiedy w poobiedniej porze
spotykamy się wędrując z wiadrami Aleją Pomyj
uśmiecham się do ciebie nieśmiało w nadziei
że opowiesz mi znowu o swoich porzuconych myślach
i naszyjnikach z pastylek mieszkamy

przez ścianę szare kwiaty kwitną u wezgłowi pordzewiałych łąk
chrobot z którym zbierasz je wieczorem
to nasz tajemny kod dlatego nie pozwalam ci obgryzać paznokci
w nagrodę doktor Post wypuszcza mrok piętnaście minut

później jest jesień
nad głowami przelatują teraz ptaki albo chmury karmisz je bułką
rozganiasz wierszami nawet Phill Pedo który czeka na wyrok
w izolatce jest pewien że posiadłaś tajemnicę lotu ale on jest
obłąkany nie potrafi zabić much mieszkających w szklance
nazwał je Zbrodnia i Kara jedzą mu z ręki

jest jesień rano
szron smakuje jak manna z nieba chuchamy w dłonie
żeby ogrzać w nich blaszane serca i plastikowe kubki
portier wypuszcza na spacer tylko wybranych wśród nich
ani mnie ani ciebie dobrze że pięknie śpiewa kiedy inni
zbierają posiwiałe liście my słuchamy pieśni
o nieśmiertelnej chorobie i nieuleczalnej miłości
za które przyjdzie nam zapłacić zakochani w fotelach
wchłaniamy ciepły baryton gdy nasze stopy biegną
ku sobie po posadzce z rękami na plecach

sypiemy im ukradkiem okruchy
na drugie śniadanie

moje życie z Barbie Turan

To nieprawda, że żyje się tylko raz. Każdy żyje niezliczoną ilość razy. Ale nie raz po razie. Wszystko toczy się w tym samym czasie. To trochę tak, jakby jednocześnie wyświetlać na ekranie wszystkie dostępne filmy. Patrząc z wygodnego, wyściełanego bordowym aksamitem fotela, nie jest się w stanie odróżnić nakładających się na siebie klatek. Ale co innego, gdy uda się wedrzeć do kabiny projekcyjnej, porwać kawałki kliszy, najlepiej z kilku rolek. O, tak. To zupełnie co innego. Tyle, że większość z nas po prostu wgapia się w ekran, nie wiedząc, że filmy są ponakładane, a w kabinie operator właśnie obściskuje pulchną sprzątaczkę, pociągając co rusz ze szklanki łyk jagodowego wina. I zupełnie nie interesuje go, co jest grane.

- Skąd się tu wziąłem? A co, myśleliście, że nie wrócę? I co mam wam, niby, powiedzieć? Prawdę, mówicie. Którą prawdę? Aha, prawda jest jedna… No, popatrzcie. A może, w istocie, chcecie po prostu wyciągnąć ode mnie, gdzie ukryłem jej dziennik. Jak to, czyj? Głupa ze mnie robicie! W dupę mnie pocałujcie, gnoje w bielutkich kitlach! Spieprzaj z tą strzykawą! Weź te łapska! O, ja pierniczę! Ale szpryca! Ale żyłę wydęło! O, kułde! Dobła, już dobła… Załaz… Pytaj, kundlu… Jak? Tak, nazywam się
Walter Egon.
Tego dnia zadali mi jeszcze całe mnóstwo innych pytań. Na pewno. Nie pamiętam, co prawda, ani jednego, ale na bank powiedziałem im wszystko, co wiedziałem. Nie przypalali mi nawet paznokci, jak Skeletowi. Musiałem nieźle śpiewać, bo podobno po dwóch godzinach spałem już słodko na pryczy w cichej sali. W pasach, dławiąc się śliną, charkocząc i rzężąc zapadałem w ożywczy, głęboki jak otchłań sen.
* * *
- To koniec. Teraz wiesz już wszystko – spokojnie dodał Walter Egon i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim powoli. Zamek szczęknął, jakby na potwierdzenie, że to wszystko prawda. Czas płynął nieubłaganie. Słowa rozmywały się, kroki cichły w hotelowym korytarzu a gołębie zerwały się z parapetu. Tykał zegar, choć stukot wahadełka zanikał w dochodzącej zza okna wrzawie bawiącego się tłumu. Anna Maria spojrzała na błyszczącą okładkę brulionu. Zerkała z niej piękna dziewczyna, z kokieteryjnym uśmiechem na posrebrzonych ustach. Nie widziała jeszcze takiego.
- „Walter Egon, wiersze” – przeczytała szeptem.
Uchyliła okładkę. Ku jej zziębniętym stopom sfrunęła niewielka karteczka. Podniosła ją i zbliżyła do świecy. Bilet do teatru, dla dwojga. Data: 21 grudnia 2011 roku. Premiera.
- Więc to prawda - westchnęła. Na białą kartkę spadła mała kropla. Za oknem strzeliły pierwsze race. Rozdzwoniły się dzwony. Zaczynał się właśnie nowy, 1927 rok.


środa, 13 lutego 2013

za ciemną rzeką

po tej stronie rzeki jest ciemno.
tu puchną pąki latarni.
wabią stada ciem.
o świcie stają się czarnymi dziurami.
zasysają w siebie myśl miłość słowo.
nie ucieknę. nie ma dnia.
słyszę wodę. paruje.
czerwone kwiaty wybuchają pod stopami.
słyszę parę. śpiewa.
blisko.

niedziela, 10 lutego 2013

w.e.

po tej stronie rzeki jest ciemno.
po tej stronie rzeki nazywam się walter egon.
przeszedłem a most runął.
zimna woda obmywa mi stopy. patrzę
w kipiel. blisko.