piątek, 6 grudnia 2013

pnącze

   Po parku hulał podmuch. Był lekki, ale bez trudu turlał kwiaty czosnku. Wprawiał w ruch całą ich gromadę i pędził na przeciwległy kraniec trawnika, by schwytać jak najwięcej. Szepty, jęki i westchnienia wychylały się z zakamarków. Anna Maria nie mogła się napatrzeć. Kwiaty były większe od niej. Nawet zapomniała na chwilę o swym nieodłącznym przyjacielu. Garb mimochodem przeczył prawu ciążenia. Przynajmniej tu i teraz. Powoli sunęła alejką za drogowskazem „Tam dojdziesz do siebie”. Potrzebowała wytchnienia. Nie dość, że nanosiła się ostatnio czarnych skrzynek dla spóźnionych kochanków i ręce ją bolały, to jeszcze ci faceci... No, nie żeby to było jakieś nieszczęście, co to to nie, bez przesady. Próżność łechtała ją bardzo przyjemne. Ale na litość, nie tylu. Co jest grane? – myślała bez skutku.
   Minęła parę na zacienionej ławce. Otaczał ją przyjemny zapach mydła. „Mmm, trzeba przejrzeć nowy katalog! Ech, gołąbki, trochę wam zazdroszczę. Przynajmniej wam się udało.” Ból w bicepsie nasilił się na chwilę.
   Za zakrętem wpadła na nią potargana kukła.
   - Łeb jej urwę! Poćwiartuję i wrzucę do Ciemnej Rzeki!  Nie widziała pani gdzieś takich dwoje?
   - Ależ proszę pani, w tym miejscu obowiązuje cisza – ile fałszywej łagodności było w tym głosie - Proszę nie robić paniki. Tu się odpoczywa. Stanowczo proszę się rozluźnić. Tylko na to pani czekała, prawda?
   Podziałało. Z baby zeszło powietrze. Anna Maria starannie ją poskładała, pogłaskała i ułożyła na kępce aksamitnego mchu.
   - Ta to akurat dojdzie do siebie sama. To się nazywa naginanie prawa, czy coś...
   I podreptała dalej, w kierunku „Ławki schadzek”. Wpół drogi zobaczyła jego. Odruch agenta podziemia kazał jej ukryć się za krzakiem.
   - To on! – szepnął wewnętrzny głos. W głowie zahuczało, zrobiło jej się gorąco. Jaki on? Kto? Znowu? Dlaczego mnie to spotyka? Czemu muszę się tak męczyć? Już go gdzieś widziałam, pamiętam, było tak cudownie, delfiny, konie... Tak, to ooooooon! Kto? Nie wiem, ale on.
   Ruszyła wprzód. W tym momencie na garb spadła kolczasta gałąź, rozrywając ubranie. Szarpnęła się z bólu. Kolejne gałęzie wbiły się w ramiona i brzuch. Po krótkiej szamotaninie zastygła bezradnie jak ogrodowa rzeźba, cała pokryta drobnymi, krwawiącymi rankami.

***
   Powoli, ostrożnie wysuwam stopę spod kołdry. Brr, zimno! Ale sińców ani śladu. Wyczołguję się z łóżka i wpełzam w korytarz. Jest nieźle. Nic nie boli. Hura. Na portierni hotelowy boj, czyli bej, czyli gej, wręcza mi ubranie. Wyprane i wyprasowane. Jestem mu wdzięczny.
   - Buzi – i nadstawia policzek. Ja nadstawiam drugi. Trwamy tak chwilę, aż obaj czujemy zażenowanie.
   - No, dobra – cmokam go z obrzydzeniem.
   - Jest pan wolny...
  - Zasadniczo tak, ale z całym szacunkiem, ja jednak wolę kobiety... Zresztą nie do końca wolny. Niektórzy twierdzą nawet, że szybki...
   - Pan mnie źle zrozumiał. Właśnie wymeldował się pan z hotelu „Imaginacja”.
   Cholera, znowu mi się myli. Z ulgą wychodzę na ulicę. Właściwie nie mam tu nic do roboty. Mijam postaci, stragany, pojazdy, drzewa. Tak, drzewa, przytulić się do drzewa. Zapuszczam się wgłąb parku, ogrodu, czy jako to tam nazwać. Po rozległym trawniku turlają się kwiatostany czosnku. Lekki podmuch. Pięknie, prawie cicho, tylko z zakamarków wydobywają się szepty, jęki i westchnienia. Ławki, jakaś potargana kukła dochodzi do siebie. Nieźle musiało jej życie dokopać. Szkoda baby. Rzeźby ogrodowe... Hej, co jest? Ukrywam się za krzewem, aby przyjrzeć się przedziwnej konstrukcji. Coś jakby garbata karlica w barokowej pozie, opleciona dzikim pnączem. Jakby chciała czegoś lub kogoś sięgnąć. Jak patrzy! I krwawi! Trzeba ją rozplątać! Rzucam się na ratunek, ale na plecy spada mi kolczasta gałąź, dziurawiąc ubranie. Chcę się wyzwolić, lecz roślina odpowiada na każdy mój ruch kolejnymi batami. Po chwili wyglądam tak samo jak uwięziona dziewczyna. A już prawie dotknąłem jej palców. Boli. Komiczny to musi być widok. Wisimy jak amorki nad parkową alejką.

niedziela, 3 listopada 2013

Professor Noge Retlaw

   Ze wstępu do "Wiersze", Waltera Egona. Wydanie IX-te, nakład wyczerpany.

   "(...) Nie ma dogłębnych opracowań tej poezji. Wiersze Waltera Egona to swoista tajemnica. Fenomen z racji wydarzeń towarzyszących jej pojawieniu się, wyjątkowy dar dla badaczy stanu umysłu chorych psychicznie, gratka dla miłośników zjawisk nadprzyrodzonych i talentów paranormalnych.  Nie można też nie docenić prezentu dla wielbicieli poezji miłosnej. Być może cały ten "nurt egonowski" panujący obecnie wśród dekadentów nie miałby prawa bytu i nie zaistniałby, gdyby nie zniknięcie znanego w świecie nauki i biznesu doktora Mortem Posta, właściciela i ordynatora szpitala psychiatrycznego, w którym doszło do serii podobnie niewyjaśnionych zniknięć. Może należałoby uściślić tę wypowiedź - zniknięcia zostały po czasie wyjaśnione, jednak wyjaśnienia te nie zostały przyjęte i zaakceptowane. Włożono je między bajki i teorie spiskowe.
   Zastanawiających jest kilka faktów:
- brulion. Wszelkie badania brulionu wykazały duże niespójności. Okładka barwiona nieznaną techniką. Usta w srebrnym kolorze, pocierane delikatnie opuszką małego palca wydają szept w zakresie fal ultradźwiękowych, niesłyszalnych dla przeciętnego ucha, rejestrowalny jednak przez odpowiednie urządzenie. Szept za każdym razem przedstawia inny wiersz.
- kartki. Z kolei badania papieru stronic wykazały, że pochodzi on sprzed prawie stu lat. Podobnie kaligrafia.
- atrament. Skład chemiczny atramentu budzi największe wątpliwości. Przypomina ponoć łzy, zawiera sole mineralne i płyny ustrojowe. Na domiar dziwnego - ptasie. Wydziela słodkawy aromat, a kiedy zbliżyć ucho do zapisanych nim słów, usłyszeć można melodię. Co dziwne - każdy słyszy co innego, ale zawsze jest to muzyka otwierająca w nim symboliczne drzwi do krainy wspomnień i dzieciństwa. Na twarz słuchającego wypływa uśmiech pełen rozmarzenia, zwiastujący stan błogości.
- słownictwo. "kochankowie satelitarni", "dezodorant, guma do żucia", "nagrywam telefonem komórkowym", "resetować, haker, karta sieciowa", "maile" - to chyba wystarczy, by mieć pewność, że wiersze napisane zostały przez osobę, mającą współczesną wiedzę ogólną.
   Już te kilka kwestii stawia poezję Walter Egona w szeregu tekstów wartych zauważenia. Czego też gorąco życzę, zostawiając Państwa sam na sam z lekturą. Należy jedynie ubolewać, że obecne wydanie nie jest w stanie oddać niepowtarzalnych doznań związanych z czytaniem oryginału, znajdującego się w posiadaniu pewnego antykwariusza, a który niżej podpisana miała niewątpliwą radość ująć w palce, czytać, słuchać i wąchać. Bo tak powinno się smakować poezję. Za co też serdecznie panu Armandowi dziękuję.

Professor Noge Retlaw, UN Global University

   ***
   Siedzieli już trzeci wieczór przy wysuszonym zeszycie. Udało się odzyskać prawie wszystko. Żona poprawiała skrupulatnie tekst, a potem, w łóżku, z kubkiem herbaty malinowej w rękach, czytali na głoś wiersze Waltera Egona. Drugiej nocy przypadkiem usłyszeli dzwonki dobiegające jakby z kartki. Zbliżyli ucho i zdziwieni popatrzyli na siebie.
   - Słyszysz? Czy mi w uchu dzwoni? - spytał antykwariusz. Był nieco przeziębiony po dniach spędzonych na sprzątaniu mokrych zgliszcz.
   - Słyszę. To... zaraz...
   - Nie poznajesz? "Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga" - zanucił i zaraz zakasłał.
   - No, coś ty, Armand. Przecież to kolęda. "Cicha noc". Oj, pochorowałeś się nie na żarty.
   Armand nadstawił ucha, ale dzwonki już ucichły.
   - Może. Przeczytasz, bo ja...
   - Oczywiście, mój kochany.
   Oparła głowę na piersi męża i otworzyła brulion.





foto: Łukasz Gliszczyński
blisko

będę cię widział znowu

staniesz obok i uśmiech mi poślesz
dotknę cię w foyer przypadkiem
w korytarzu ciasnym i słodkim

będę żył tylko dla ciebie
boso depcząc okruchy wieczoru
dławiąc serce bo na pewno pęknie
pisklę w objęciach betonu

między gongiem a gongiem
zapomnimy o bożym świecie
zaplątani w dławisz i ciernie
blisko

jak najbliżej siebie





bezprawie

nie mamy żadnych praw do siebie
nie jestem twój a ty nie moja
w dwadzieścia sekund całe życie?
w ptasim spojrzeniu? w jednym słowie?

zabrali nam już nawet mgłę
foto: Łukasz Gliszczyński
zaćmienie i awarię światła
w bramie pod gwiazdą hula pustka
przegania dłonie straszy złem

tylko wspomnienia i marzenia
ich nie odbierze nam nikt
wolno nam pragnąć ziszczenia
niech same śnią się sny

niech nocą usta ulecą
ponad dachami srebrne ptaki
niech się spotkają prawu wspak
i gniazdo klecą

w ciemnym kominie na antenie
w rynnie pod gzymsem czy okapem
tam zapomnimy miła że
nie mamy żadnych praw do siebie

piątek, 1 listopada 2013

w drogę

   Najpierw wyłączył główne światło. W pokoju zrobiło się ciemno, jedynie refleksy monitora miarowo rozbijały mrok zielonkawą poświatą. Uchylił wielkie okno. Do pokoju wpadł chłodny powiew, niosąc ze sobą zapach wyprażonego słońcem miasta i muzykę nocnej ulicy. Mortem Post wciągnął głęboko powietrze. Chciał zapamiętać ten aromat, te dźwięki, urok tego miejsca. Tego świata. Wierzył, że wróci. Wkrótce. "Wkrótce" w tym świecie.
   Niechby go teraz widzieli koledzy z katedry. Albo ta głupawa pani redaktor, nie wierząca nawet w istnienie własnej matki, dopóki nie zobaczy jej w programie, który prowadzi. Nie wstydził się, ale był pewien, że przeszkodzono by mu. A tego nie chciał. Wziął do ręki Biblię. Przysunął krzesło do łóżka. Automat zabuczał, oparcie uniosło się i postać na łóżku usiadła. Tylko głowa skryta pod maską tlenową przechyliła się lekko na bok.
   - Witaj, Mortem.
   Popatrzył bez słowa. Otworzył księgę.
   - Dzień szczerości, co? Ale pamiętaj, ty, nie ta głupawa lektorka. Ona nawet nie umie prawidłowo wymówić eł.
   Usiadł. Zapalił lampkę przy stoliku. Westchnął.
   - No, na co czekasz? Czytaj. A jak skończysz...
   - Dobrze, już, już. Czytam - przerwał. Nachylił lampkę nad Biblię.
   - "A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu." - Zaczął czytać. - "Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: «Usuńcie kamień!» Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: «Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie». Jezus rzekł do niej: «Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?» Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: «Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał». To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: «Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!» I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: «Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić!»."
   Zamknął Biblię. Spojrzał na monitor. Tętno 142. Sięgnął do wezgłowia. Chwycił za przewód zasilający aparaturę. Szarpnął. Z głośnika dobiegł pisk alarmu. Odłączył akumulator. Maska tlenowa na twarzy postaci na łóżku zaszła parą. Mortem Post wstał i ujął w palce zdjęcie stojące na szafce. Piękna kobieta, w bujnych, złotych lokach. Fotografia w odcieniach brązu. Sepia. Przesunął opuszką po literach w dolnym rogu: Anna Maria Post.
   Odłożył zdjęcie na szafkę, obrazem do dołu.

wtorek, 22 października 2013

boli

   Tato, pocę się. Czy ptaki się pocą? Tato, jak mam dożyć do rana? Dlaczego tak boli? Co ja takiego zrobiłam? Tato, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę?
mozaika autorstwa Moniki Kulpy
   Duszę się!

niedziela, 20 października 2013

wycie

   Wył. Wył piątą dobę, a wycie to było słychać aż po krańce Sepii. Nawet tatusiowi zrobiło się go żal i usiłował podejść, żeby pocieszyć syna, ale wycie było tak przejmujące, że się przejął. A co, jeśli mu pękną bębenki? Więc się powstrzymał. Niech tam. Ciemny Strona nie takie przeżycia miewał i wychodził z nich cało. W końcu to jego syn. Niedaleko pada jabłko do jabłoni. Zamiast więc rozpaczać nad rozlanym mlekiem, bo przy okazji, kiedy w jego uszy wtargnęła wyjątkowo niestrawna nuta z wycia syna, zadrżała mu ręka i z dzbanka wychlusnęło gorące mleko, kopnął w jabłonkę i szybkim ruchem chwycił spadające jabłko. Zaśmiał się, podziwiając swoją sprawność.
   - Bingo! Nieźle, jak na ojca takiego nieudacznika.
   W trzeciej dobie do wycia Ciemnej Strony dołączyło wycie jeszcze czyjeś. "Czczy Sepianin" donosił, że coś się święci i zamieścił reklamy białych rękawiczek, do nabycia z każdym egzemplarzem gratis. Tymczasem wprawne ucho mogło rozpoznać w tym dwugłosie dawnych wspólników - Ciemnego Stronę i Wielkiego Korektora. Kiedy jednak w piątej dobie rozległ się wyjący tercet, Jej Wyniosłość Melancholia straciła cierpliwość i przestała nad sobą panować. W zasadzie, nigdy nie panowała nad niczym, nawet nad czy też w Sepii, ale poczucie utraty kontroli dokuczyło jej mimo to. Teraz, kiedy do tercetu wyjców dołączył Jego Wysokość Sentyment, wyrwała sobie rzęsy i wyskubała brwi, na znak pogardy.
   - Jakiś ty głupi - krzyczała do Sentymenta. Nie słyszał jej, tak wył. - I o co? Dziewucha jak dziewucha, tyle, że garbata. Mażesz się jak baba. Ciuś! Ciuś! A nieładnie.
   Rzuciła mu majtki wiszące na krześle.
   - Wytrzyj się, smarki ci wiszą!
   Jego Wysokość przyłożył bieliznę do twarzy ale zaraz wybuchnął jeszcze głośniej.
   - To twooooje....! Łeeeee.....!
   Melancholia wzniosła oczy ku niebu. Podeszła do obrazu autorstwa Ciemnego Strony wiszącego nad kominkiem przedstawiającego czarną płaszczyznę, zatytułowanego "Autoportret nocą", uchyliła go i wyciągnęła stare majtki Wielkiego Korektora, zostawione kiedyś tam.
   - Masz!
   - Niewypraneeeee....! Łeeeeee...!
   Wybiegła. Wielki Korektor siedział pod Fontanną Magnezji. Moczył nogi w srebrnych strugach. Szpikulcem do lodu drapał sobie przedramię, ramię, brzuch, uda, golenie, piersi, dłonie, stopy i coś tam jeszcze. I od nowa. Cały był upstrzony krwawymi serduszkami przebitymi strzałą z podpisem "LOVE". No, może pod jedną pachą wyszła mu goła baba.
   - Nawet, nawet... - mruknęła Melancholia. Lubiła, nie widzieć czemu, patrzeć na nagie kobiety. Nagły ryk sprowadził ją na ziemię. - I ty też?
   - Annnnaaaaaaa.... - beczał Korektor.
   Melancholia wykrzywiła usta i palcami odchyliła powieki, po czym zrobiła straszliwego zeza, aż magnezja na chwilę zastygła w powietrzu.
   - Maaariaaaaa... - przedrzeźniła Korektora. Wydobyła jedną pierś z gorsetu i podstawiła mu sutek pod nos. Chwycił odruchowo, ale zaraz wypluł i załkał.
   - Twojaaaaa....! Łeeee...!
   Tego było już za wiele. Melancholia pacnęła go w tył czaszki, aż wpadł do fontanny. Odwróciła się i pobiegła w ciemność ulicy. Za rogiem przypomniała sobie o piersi.

   ***
   Stanęła przed Kamienicą pani Creims. Wszystkie okna były ciemne. Dyszała ciężko, ale bardziej z wściekłości niż ze zmęczenia. Wiedziała, co dalej. U jej stóp dziobał ufnie okruszki dwugłowy gołąb.
   - No, chodź, malutki. Chodź.
   Ptaszek przydreptał do białej dłoni. Jednym łebkiem zajrzał pod nią, drugim na nią. Nic, pusto. Dziwne, pomyślał, i to była jego ostatnia myśl. W tej chwili dłoń chwyciła go i uniosła. Melancholia jednym ruchem ukręciła oba łebki. Nawet nie pisnęły. A potem wsadziła małe zwłoki do kieszeni i spokojnie wróciła do pałacu. Rano wyrzuci je z okna wprost na rynek. A to będzie oznaczało jedno:
NASTAŁ DZIEŃ SZCZEROŚCI

piątek, 18 października 2013

posrebrzone usta

   Smród był nie do zniesienia. Tona spalonego papieru, tysiące nadpalonych książek, sczerniałe krzesła i meble, wszystko zalane wodą, mokre i polepione ze sobą. Zapach starej wędzarni pomieszany z gryzącym fetorem spalonego plastiku. Przykro było patrzeć na dorobek życia tonący w brunatnej wodzie. I nie chodziło tylko o pieniądze. Antykwariusz kochał książki. Kochał je jako cudowne przedmioty, przenoszące do innych światów. Zawsze tak opowiadał dzieciakom: książki to wrota do innych światów. Wchodzisz między półki, sięgasz książkę i wraz z uchyleniem okładki, uchylasz drzwi do jakiegoś miejsca, czasu, przestrzeni, istniejących nie tu i nie teraz.
   - Ale najpierw powąchaj - zwykł mawiać, śmiejąc się do gości. A oni śmiali się z niego, dziwaka i staruszka, nieszkodliwego fantasty. I wąchali. I rzeczywiście, wszystko stawało się inne, a  kiedy otwierali książki, odczuwali niepokój.
   - To dobry objaw. Jesteś blisko - mówił wtedy antykwariusz i odbierał monetę za książkę.
   A teraz to wszystko zamieniło się w zgliszcza. Nie miał siły myśleć, co dalej. Nic, chyba nic.
   Chlapnął butem zanurzonym w wodzie. Miał mokre skarpetki, bo buty były stare i dziurawe od spodu. Zamknął oczy. Czuł, jak stopy oklejają mu ciężkie, zimne płaty, jak spływają w jego stronę jego skarby, ukochane książki, w postaci rozpuszczonych częściowo kartek, okładek czy napuchniętych zszywek.
   Nie ma co tak siedzieć. Trzeba iść po pompę. Wybrać wodę i wziąć się za sprzątanie. Westchnął i ruszył nogą. Przykleiło się do niej coś ciężkiego. Spojrzał. A to co? Takiej książki nie miał u siebie. Znał z widzenia wszystkie swoje tomiszcza. A to nie było stąd.
   Sięgnął ręką do wody. Uniósł mokry brulion. To nie książka, to zeszyt, niby zwłoki martwego ptaka lecący przez palce. Na miękkiej okładce piękna dziewczyna o posrebrzanym uśmiechu. Dobra farba, nie zeszła w tej kipieli.
   - Mam cię, bratku - powiedział do siebie antykwariusz, mając na myśli zwęglone zwłoki, znalezione w rogu antykwariatu. Prawdopodobnie bezdomnego, który zaprószył ogień a potem w nim spłonął. Delikatnie uchylił okładkę. Na zbrązowiałej karcie atrament rozlewał się w niewyraźny napis. Z trudem odczytał wyraz:
Wiersze
   A pod nim dwa słowa, jak imię i nazwisko autora. Co to było? Waldek? Nie. Władek? Nie. Wacek? Też nie. Antykwariusz sięgnął z kieszeni lupę. Tak, to Walter, na pewno. A dalej? Egon? Tak. Walter Egon!
   Nic mu to nie mówiło. Nie znał nikogo o takim nazwisku. Zresztą, które to było nazwisko? Walter? Egon? Spróbował otworzyć kolejną stronę, ale rozeszła mu się w palcach. Nie da rady. Musi iść do domu i każdą ze stron wysuszyć osobno. Zanim się skleją na zawsze, zanim atrament zblaknie i rozpłynie się w błękitną mgłę. Rozejrzał się po antykwariacie. Co z tym wszystkim? Popatrzył na zeszyt. Jego antykwaryczny nos mówił mu, że to może być najważniejsza książka jego życia.
   Zebrał się z trudem, schował zeszyt w plastikową torbę na zakupy. Uśmiechnął się na myśl o gnijącej podłodze. Dorobek całego życia. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Słońce wyjrzało zza chmur. To była ciepła jesień.

   ***
   Żona zrobiła mu gorącej herbaty z malin. Lubili późnym wieczorem siąść i poczytać wiersze. Ale jeszcze nigdy nie czytali TAKICH wierszy. Anonim, w dodatku rękopis pochodzący z rąk tragicznego człowieka. Co za dramat! Pierwsze strony wyschły. Ona miała nieco lepszy wzrok, więc delikatnie poprawiła długopisem rozpuszczone niebieskie linie. Teraz, oparta o ramię męża, wsłuchiwała się w bicie jego starego serca. Nieco szybsze, niż zwykle, jak zawsze, kiedy siadał do jakiejś nowej starej książki.

muszla
rośnie we mnie perła
rozsadza ściany

opowiada że kiedyś
wyłowi ją śniady nurek
o czarnych oczach
i rozdętym sercu

na razie leżymy na dnie rowu
przykrywa nas ocean


   - I co? - spytał. 
   Pogładziła go po dłoni. Pocałowała w obwisły, suchy policzek.
   - Czytajmy dalej, kochany.

sen
nocą
zakradam się do twojego snu
złodziej ust
siewca łez

wbiegam w las
głęboko
by zgubić się i nigdy nie wrócić

rano
jestem tylko korą
mchem wrzosem paprocią
pod opuszkami pierwszego oddechu

   Na odwrocie kartki był jeszcze jeden wiersz. Resztę odłożyli na jutrzejszy wieczór. Kartki musiały wyschnąć.

pi
nie mamy dwudziestu lat ty może trochę mniej
kochankowie satelitarni po drucie i przez drzwi
za nami bagaże zdarzeń nieskończoność pi
ośmielamy się marzyć wierzymy w sny

po dwu stronach ulicy rozpalone lampy
co nie gasną ze świtem uwięzione we mgle
trąbią na nas i krzyczą obcinają cień
księżyc i słońce tropią noc i dzień

w bramach chowamy serca lepione co rano ze słów
po oczach widzimy że złuda że bańka mydlana że pył
gdyby się mogło udać udałoby się już
jak długo na takie szczęście starczy sił?

   W nocy, kiedy jak zwykle nie mogąc spać, antykwariusz wpatrywał się w małą lampkę zawieszoną na krawędzi obrazu "Jelenie na rykowisku" sprzed stu pięćdziesięciu lat, poczuł, że drgnęło pod nimi łóżko. Zachichotał i położył pod pierzyną dłoń na kanciastym biodrze żony. Zegar uderzył dwa razy.

czwartek, 17 października 2013

noc

   Tańczyli od dobrych czterech godzin. I od dwóch złych. Minęła północ, karoca z dyni odjechała, pantofelek ze szkła pełen piwa, w którym nurzały się niedopałki cygar, stał na drewnianych schodach. Orkiestra typu jazzband kołysała się na niepewnych nogach, sącząc w zadymioną przestrzeń baru oszczędne solówki - to kontrabasu, to trąbki, to perkusji. Tylko gitara łkała nieprzerwanie, na jedną nutę, na jeden ton, na jeden. Barman siedział za barem, opierając głowę na ręce, z której zwisała wilgotna zakrwawiona szmata. Z koła po sufitem ściekały stalaktyty roztopionego łoju ze świec. Płomyki bujały się jeszcze leniwie, to w lewo, to w prawo, zupełnie jak dwie pary na środku baru.
   Do północy odbijali jeszcze trzy razy. Raz tańczyli nawet Johnny z Korektorem i Anna Maria z Damą kier. To wtedy wypalił rewolwer. A dokładnie wówczas, gdy gitarzysta zrobił efektowną pauzę. Zamarli na ułamek chwili, ale to wystarczyło. Odrobina bezruchu. Lufa rzygnęła ogniem, a broń targnięta siłą bezwładności runęła w stronę ściany.
   Nie było wiadomo, kto dostał. A tym bardziej - za co. Ale kropki krwi na deskach podłogi mówiły same za siebie. Ktoś broczył.
   Po północy przeszli na blues. Tango "Za Bary" wybrzmiało aż po trzask odpadającego obcasa, gdy Wielki Korektor zahaczył o stopę Anny Marii podczas efektownego corte. Właśnie chylił głowę, by ucałować drobną dłoń, gdy uświadomił sobie straszliwą prawdę. Cmentarz! Melancholia! Spotkanie!
   - A to pech - rzucił, pochylony nad ręką Anny Marii.
   - Nie, całkiem fajnie - odparła, dotykając wierzchem dłoni jego ust.
foto: Łukasz Gliszczyński
argoth.pl
   Ale jego już nie było. Zniknął. Tylko drzwiczki do saloonu bujały się to w tę, to w tę. Aktualnie w tę.
   Anna Maria wzruszyła ramionami. Była przyzwyczajona, że mężczyźni ją porzucali. Z racji garba. Jednak trochę było jej żal. Uroniła łzę.
   Johnny Biling trzymał opadającą z sił Damę kier. Tyle godzin upojnego tanga z setką wytwornych figur i tupań zrobiło swoje. Leciała przez ręce.
   - No, o co tam chciałaś spytać?
   Dama kier z trudem uniosła na niego oczy.
   - Kogo... szukasz...?
   - Egon. Walter Egon. Mówi ci to coś?
   Milczała. Oparła głowę na jego ramieniu i milczała. Może spała.
   - Ej, ty! Nie śpij! Nie śpij, mówię!
   Nie reagowała. Już nawet nie przemieszczali się w tańcu, tylko bujali na boki. Potrząsnął nią. Nic, tylko głowa Damy kier opadła do tyłu. W sufit wpatrywały się zmatowiałe oczy. Puścił ją. Powoli osunęła się na podłogę. Kiedy ręką uderzyła w krawędź kontrabasu, Johnny Biling zrozumiał.
   Kula z rewolweru wyszła jej bokiem.
   Biling splunął i chwycił kapelusz, wiszący na rzemieniu na plecach. Popatrzył na Annę Marię. Siedziała przy stoliku z głową opartą czołem o przedramię. Spała. Czekała na poranną kawę i pierwszy dyliżans. Nie było sensu jej budzić. Barmana też. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zamknął oczy. Podniósł rewolwer, wepchnął do pochwy i wyszedł. Za barem odlał się, opryskując zielony rower. Potem wsiadł na niego i popedałował naprzeciw przygodzie.

środa, 16 października 2013

jak to?!!!!!!!

foto: Łukasz Gliszczyński
   Była wściekła. Jak to?! Umówiła się z Wielkim Korektorem na Cmentarzu Nienarodzonych i Niespłodzonych, po południu, i co?!!! Jak on śmiał?!!! Nie przyszedł!!! Nie było go!!! Nawet się nie spóźnił. Po prostu nie przyszedł.
   To koniec. Koniec ze słodkim "mhmmm" szeptanym prosto do ucha. Koniec z dotykaniem palców i odpinaniem naszyjnika. Nie pozwoli!!! Zatupała nogami, aż Jego Wysokość Sentyment oderwał wzrok od jej falującego biustu.
   - Ależ Melancholio, rozgniotłaś właśnie trzy wspomnienia. Popatrz tylko pod nogi. O laleczce z dzieciństwa, o naszym pierwszym pocałunku i... - Sentyment schylił się i podniósł suchy, połamany listek - o, zobacz, co zrobiłaś? Mamusia...
    Uśmiechnęła się sztucznie. Odwróciła do okna.
   Cymbał. Tylko te wspomnienia i sentymenty. A gdzie był, kiedy Korektor wodził za nią swoim korektorem, ha? Kiedy ją korygował, dopieszczał i karcił?
   O, okrutny! To koniec! Już nigdy nie przyzna się do błędu, żeby mu sprawić frajdę. Dość. Gdzie on jest, do tysiąca okruchów wspomnień?!
   Cóż z tego, że ona nie przyszła na Cmentarz?! On miał być! Drań i swołocz! Już ona to sobie zapamięta. Niedługo Dzień Szczerości...
   W jej oku błysnęła iskierka radości. Ale zaraz pierzchła, przestraszona.

wtorek, 15 października 2013

robota

   - Ale ja już mam robotę. Szukam... - zdziwiony, jakby dopiero teraz je zauważył, Johnny Biling popatrzył na swoje dłonie. Smagłe, smukłe, opalone, z ciemnym, podniecającym włosem, zachwycały go. Delikatnie je ucałował.
   - No, kogo? - szepnęła mu w ucho Dama kier.
   - Ja mogę... - opuścił ręce i sięgnął bez trudu do rozporka. Przed oczami przeleciały mu wspomnienia: opasły brzuch, którego nie mógł objąć i cudze dłonie zaciśnięte na jego penisie, którego nie mógł zobaczyć. Łza zakręciła mu się w oku.
   - Tak, możesz - Dama kier chuchała mu w ucho gorącym oddechem o zapachu piwa i cygara. - Ale nie musisz.
   Sięgnęła do jego krocza i zaczęła rozwiązywać skórzany trok. Chwycił ją brutalnie za przegub.
   - Ale ja chcę. Niczego bardziej nie pragnąłem w życiu.
   - Okej, gringo. Jak skończysz, pogadamy.
   Jak skończył, pogadali.
   Był w dobrym humorze. Nawet kiedy do saloonu weszła para skryta pod parasolem, chichocząca bezkarnie, nie zareagował. Wpatrywał się w pląsające, niczym czerwone robaki, lśniące usta Damy kier. Czuł się cholernie pewnie. Jak dawno, jak bardzo dawno temu, zanim jeszcze tatuś kazał mu zjeść dwa kilogramy czekoladek, z których ukradł dwie przed świąteczną kolacją. Od tamtej pory tył i tył, aż zrobił się wielki jak góra. Ale to było nie tutaj. Nie bardzo wiedział, gdzie, ale nie tutaj. Gdzieś, gdzie nazywał się Misiek.
   - Johnny Biling - wymamrotał uwodzicielsko.
   - Ty mnie nie słuchasz! - prychnęła Dama kier.
   Uśmiechnął się.
   - Zamknij się, dziwko. - Wypowiedział to jednym tchem, bez zadyszki, a policzki nie falowały mu i nie biły bezwładnie o zęby. Położył rewolwer na stoliku. Lufą od siebie. Zakręcił. - Na kogo wypadnie, na tego bęc!
   Zaśmiał się, ale ten śmiech nie był już taki, jak kiedyś. Nie brzmiał, jak uderzenie pioruna, jak huk spadającego do studni wiadra, tłukącego o cembrowiny. To był zwykły, chudy śmiech. Rewolwer kręcił się jak bąk.
   Dama kier odruchowo odchyliła się i zakryła dłońmi piersi.
   Orkiestra nerwowo sięgnęła po instrumenty. Szyld "Bar Straceńców" zadrżał i przechylił się lekko na stronę straceńców. Ram, pam, pam, pam, param, pam, pa, ram zabrzmiała muzyka. Rewolwer nieco zwolnił.
   - O, tango! - rozpoznał Biling.
   - Tak. "Za Bary". Zatańczymy?
   Johnny Biling przełknął. Nigdy w życiu nie tańczył. Ale zawsze pragnął. Co za trema! Co za napięcie! Czuł, jak w podbrzuszu pęcznieje mu wielki balon, jak podciągają mu się jądra i pęcznieje fallus. Gorąco uderzyło mu na twarz i w piersi. Poluzował kołnierzyk. Chwycił Damę kier za rękę. Szarpnął. Poderwał. Przygniótł karalucha obcasem, jednocześnie krzesząc między paznokciami skrę, od której zapalił grube cygaro. Trzymając je w zębach, ruszył na środek baru.
   Kiedy stanęli pod świecznikiem z koła wozu, naprzeciw siebie, trzymając się za wyprostowane sztywno ręce, kiedy Dama kier odrzuciła w tył głowę, jedną dłoń opierając na piersi Johnny'ego i wysunęła do przodu prawe kolano, a piersi uniosły jej się pod naporem ekstatycznego westchnienia; kiedy Johnny Biling szarpnął ją do siebie i mocno chwycił za bary, pistolet się zatrzymał. Lufą skierowany był w ich stronę. Tyle, że teraz oni wirowali.
   Dama kier odsłoniła zęby i z dzikim warknięciem odgryzła pół cygara. tkwiącego w ustach Bilinga. Pół z żarem. Napięła się, wykonując gorącą volcadę. Dym poszedł jej uszami.
  - Pięknie! Ciach! - rzucił Johnny i wykonał ostry, szybki tap. Potem igła i energiczne enrosque. I tak kilka razy.
   - Ale kręcisz! - Dama kier wypluła kawałek cygara. Dymiący niedopałek odbił się od wielkiego świecznika pod powałą i spadł za bar. - Za bary! - krzyknęła i huknęła obcasem o obcas. Kręcąc się jak szaleni znaleźli się nagle przy ladzie. Dwie szklanki z winem pofrunęły do ust.
   - Za bary! - nie przestając tapować krzyknął Johnny. Spodziewał się usłyszeć tubalny głos, tymczasem z wątłego ciała wydobył się skrzek połączony z piskiem. Nie wypadło to najlepiej. Dama kier skrzywiła brwi. - No, kogo szukasz, Johnny?
   Johnny Biling nie słyszał. Krew buzowała w nim jak woda w samowarze. Myślał tylko o jednym. O lufie, drżącej na blacie stolika. Czekającej na chwilę bezruchu.
   Przy stoliku obok klasnął składany parasol. Bezkarny chichot potoczył się po deskach. Para zerwała się i ruszyła do tanga.

   ***
   - Ślicznie pani wygląda!
   Uśmiech Anny Marii wymknął się spod kontroli i rozpełzł bezczelnie od ucha do ucha. Siłą woli zaprowadziła dyscyplinę na swojej fizjonomii. "Czy to się dzieje naprawdę? On, Korektor, autor przełomowych teorii, rozpraw wywołujących trzęsienia ziemi i ona, garbuska ze zmutowanymi gołębiami… I jeszcze to miejsce. Najbardziej pożądana mordownia w Sepii."
   - Bez jaj. To znaczy... dziękuję.
   - Nie przeszkadza pani dym?
   - Wręcz przeciwnie. Nie widać mi pryszczy. - Wielki Korektor przechylił Annę Marię. Spojrzała do góry nogami na tapetę za nimi. - Ale brudna ściana!
   Ram, pam, pam, pam, pa, rarara, ram, pam, pam, pam grzmiała orkiestra. Gitara brzęczała dźwięcznie.
   - To "Bar Straceńców", droga pani.
   "Czy to się dzieje naprawdę? Ona, prawdziwy talent, nieświadoma swojej siły tytanka i ja, przegrany, skazany na łaskę dworu, uwiązany jak pies do Jej Wysokości."
   - Jestem Anna. Maria.
   - Tak, wiem...
   - Skąd?
   Dwa kroki w lewo, planeo, dwa kroki w prawo, lapiz i tap.
   - Widziałem panią... cię pod szafotem. Miałaś takie wielkie oczy. Nie mogłem zapomnieć...
   Anna Maria nie słuchała. Taniec ją porwał i unosił gdzieś daleko.
   - Słynne tango „Za bary”! Od zawsze mnie dziko fascynuje. Mówią, że trzeba się trzymać za bary, że przesąd taki. Jak się przytulisz, stanie się coś złego. Ależ ten jazzband ryczy! Z dziką rozkoszą.
   - Jesteś piękna!
   - Cudownie tańczysz. I masz silne ramiona.
   - Ty też.
   - A, tak, to od noszenia skrzynek kontaktowych dla spóźnionych kochanków.
   - To ty?
   - Cóż…
   Ram, pam, pam, pam, ram, pam, pam, pam...
   - Twoje włosy tak pachną, cała pachniesz jak węglowa kuchnia, jak czajnik, jak ciepłe łóżko, co ja gadam… Przytul mnie.
   - Och, bo się przewrócę…
  Korektor poczuł uderzenie w ramię. Obejrzał się niechętnie. Chudy rewolwerowiec z pochwą przy udzie.
   - Odbijany - szepnął rewolwerowiec. I odbił mu Annę Marię.

   *niniejszy post zawiera w sobie materiał stworzony przez la vida es

wtorek, 1 października 2013

może pani pozwoli

   - Pani Pawłowska, może pani pozwoli do mnie. Mam kilka pytań.
   Kiedy doktor Mortem Post mówił "może pani pozwoli" czy "proszę", oznaczało to, że ma kłopoty. A to było jednoznaczne z tym, że kłopoty ma ten, do którego mówił.
   Mortem Post był zaskoczony. Najpierw zniknęła ta córeczka polityka, potem ten jej gach, Egon, a teraz głupi sanitariusz, Klepacz. O Klepacza to już był w ogóle spokojny. Mięczak i tchórz, wystarczyło postraszyć go zwolnieniem a już kłaniał się w pas. Jak tak dalej pójdzie, to za chwilę zamkną szpital. Przecież ktoś się musi zorientować.
   Weszła Pawłowska.
   - Jestem, panie...
   - Niech pani mi powie, pani Pawłowska, czy Klepacz był na dyżurze do końca?
   Kobieta potarła nos.
   - Tak... No, chyba...
   - Tak, czy chyba tak? Widziała go pani rano?
   - Rano? Nie... chyba nie... nie, nie!
   Post stanął przy oknie.
   - A kiedy ostatnio?
   Pawłowska przełknęła ślinę.
   - Wie... wiem, już wiem! Mówił, że idzie myć tego, no, spod czwórki. A potem jeszcze tych spod siódemki.
   Post odwrócił się z otwartymi ustami. Klasnął w dłonie.
   - Myć? A od kiedy to myjemy pacjentów w tygodniu? Gdzie pani była w tym czasie?
   Z rąk Pawłowskiej wypadł długopis. Stuk rozpruł powietrze.
   - Gdzie, pytam?!
   - No, w dyżurce przecież...
   Mortem Post huknął dłonią w biurko.
   - Seriale, co?! Ja wam dam seriale!
   - Panie dyrektorze, ja - Pawłowska zachlipała - ja...
   - Cisza! - Post usiadł. Zacisnął szczęki. - Proszę teraz iść i przeszukać cały szpital. Zamknięte piętro też. Nie pójdziecie do domu, dopóki nie powiecie mi, co się z nim stało.
   Pielęgniarka złożyła ręce, jak do modlitwy.
   - Ja muszę...
   - Pani Pawłowska - zimno przerwał Post - jeszcze słowo i zwalniam panią dyscyplinarnie.
   Uwierzyła. Wyszła.

   ***
   Dwie godziny później Mortem Post stał nad metalowym stołem w piwnicy. Przed nim, na blasze, z głupim uśmiechem leżał Walczak. Doktor trzymał rękę na przełączniku transformatora. Wskazówka woltomierza drżała delikatnie. Głowę Pojarki obejmowała metalowa obręcz z gumowymi kółkami na skroniach. Spod gumy wystawały kawałki wilgotnej szmatki. Jarzeniówki buczały a Walczak posapywał.
   - Więcej nie będziesz musiał prosić o papierosy, wiesz, Walczak? To w nagrodę, że powiedziałeś prawdę. Bardzo mi pomogłeś. Teraz ci podam zastrzyk. Normalne tego nie robię, ale dla przyjaciół, wiadomo. Żebyś się nie bał, tak?
   Doktor odłamał ampułkę. Zanurzył igłę i naciągnął płyn do strzykawki.
   - Tak, bo on mie nie lubił, to ja go nakrzyczałem, bo on mi zabierał papierosa, a masz papierosa? Zostaw pojarkę, to ja go złapałem za rękę i wy wygłem i on zaczął krzyczeć. A masz papierosa? Zostawisz pojarkę? Zostaw! I tak trzasło i on krzykł a  potem już go nie było! Nie było! Hurra! A masz papierosa? Daj papierosa... daj... pia...  pe... sa...
   Kiedy Walczak przestał pleść, Post wepchnął mu między zęby kołek z twardej gumy. Policzył do trzech i przekręcił włącznik.

   ***
   Stara szkoła jest najlepsza. Tak uczyła go mama. I może jeszcze będzie uczyć. Jak się postara, jak odnajdzie Egona. Na razie musiał tu trochę posprzątać, a potem ruszyć za nimi. Tam, gdzie nie miało prawa być niczego. Do miejsca, w które nie miał prawa wierzyć. W sposób, jakiego nigdy by się nie domyślił.
Tomek Przybylski jako Doktor w sztuce "Nie cały minę czyli menuet z pogrzebaczem"
 wg Grochowiaka/Trupy Propaganda, foto: Jacek Olejnik
   Przed nim, na blaszanym stole leżał Walczak. A raczej to, co z niego zostało. Stara szkoła. Co tam tabletki, terapie, wstrząsy cała ta pieprzona nauka. Szpikulce do lodu. Stara szkoła. W każdym oczodole, tuż ponad gałką oczną, po jednym. Nawet nie trzeba być supermenem. Wchodzi jak w dobrze wypieczony chleb. Tylko chrupnie i już. Na osiem centymetrów. A potem po trzy ruchy w lewo, po trzy w prawo i wyciągamy. Najtwardszy Lecter zamienia się w owieczkę. Lichą owieczkę, w dodatku. Taką bez życia. Co jej z pyska trawa leci. Żadnego więcej oporu, żadnego buntu, krzyku, nic. Spokój i cisza. Swoją drogą, co za cholera, ten mózg. Jakie to tam figle się kroją w środku.

    Wyciągnął szpikulce. Nałożył na opuchnięte oczy Walczaka gazę i przykleił plastrem. Przez dwa tygodnie będzie miał czarne oczy, a potem śladu nie zostanie. I nikt więcej nie pozna tajemnicy przejścia.

czwartek, 26 września 2013

Johnny Biling

   Johnny Biling stanął u wlotu ulicy. Albo u wylotu, zależy z której strony patrzeć. Inaczej, niż z coltem, który zawadiacko sterczał z pochwy przy jego udzie. W przypadku colta zdecydowanie lepiej było być z właściwej strony.
   Dziwnie się czuł z pochwą. Nie miał nic do kobiet, tym bardziej do mężczyzn, ale pochwa? W dodatku przy udzie. Cholernie niewygodnie. Jak już skasuje za to zlecenie, zrobi sobie plastykę.
   U wylotu ulicy, albo u wlotu, zależy, czy patrzeć z jego strony, czy ze strony Tego Drugiego, stał Ten Drugi właśnie. Ten Drugi był szybki. Może najszybszy w całej Kalafonii. Listy gończe nie mogły go dogonić. Gnały jak oszalałe po Kalafonii, ba nawet zapędziły się do Winnicji, skąd z wielkim hukiem odesłała je ciotka Umierała, a i tak Ten Drugi był zawsze o krok przed nimi. W dodatku piekielnie szybko wyciągał swojego colta z pochwy. Był niesamowity. Nosił czarny, skórzany płaszcz podszyty strachem, czerwone szorty i biały podkoszulek na ramiączkach, jeszcze z przedszkola. Kobiety za nim szalały. Bały się, żeby tego nie zauważył, więc szalały za nim. Kiedy tylko się odwracał, stały jak dziewusie do komunii. Napalone na prezent i gównowiedzące. Do kobiet też nic nie miał. Za to miał do Johnny Bilinga. Że go ścigał. Że chciał mu wpakować kulę w brzuch. Niechby go zastrzelił, ale kulę w brzuch? A może od razu wózek inwalidzki?
   Johnny Biling zrobił dwanaście kroków do przodu. Stanął na klapie studzienki kanalizacyjnej. Spod nóg, wokół niego, biły strumienie gorącej pary, od której schodziła mu skóra z torby. Nucił spokojnie "Hallelujah". Na zmianę z "Killing me softly". Patrzył w dół ulicy.
   Ten Drugi zrobił kroków trzynaście. To była jego szczęśliwa liczba. Nic nie nucił. Muzyka go wkurwiała. Patrzył w górę ulicy.
   Nie wiadomo, kto był szybszy. Wszystko trwało ułamek chwili, jak wtedy gdy zostajesz sam jak palec na całym świecie. Gdy mówisz: to koniec. Kiedy przestajesz kochać a zaczynasz nienawidzić. Nie zdążyli mrugnąć okiem. Nie zdążyli przeżyć życia. Nie zdążyli umrzeć.
   Kula trafiła Tego Drugiego w brzuch. Gumowy koniec, zabezpieczający przed ślizganiem się po podłodze wydał głuchy bek, kiedy wbijał się przez pępek w kiszki Tego Drugiego. Flaki wypadły na bruk. Sine i cuchnące.
   - Coś ty żarł? - spytał Johnny.
   - Mortadelę - odparł resztką sił Ten Drugi. - Ale była nieświeża. Przepraszam.
   - No, to wszystko jasne. I co teraz zrobią twoje dzieci? A żona? A teściowa? A twój pies? Będzie ci mordę lizał?
   Ten Drugi splunął krwią.
   - Nie dobijaj mnie.
   - A udław się, dziadu - rzucił nonszalancko Johnny Biling i wyjął colta. Skierował lufę w okna kamienicy i strzelił. Nie trafił. Kula odbiła się od ściany, od rynny, od latarni, od bruku, od latarni, od skrzynki na listy i wpadła do ust Tego Drugiego. Nie był na to przygotowany. Odruchowo wziął głęboki oddech i po chwili zsiniał. Udławił się ołowiem.
   Johnny Biling ruszył w dół ulicy. Zatrzymał się przed saloonem. Pchnął bujane drzwiczki i stanął w zadymionym wnętrzu. Dziwki rzuciły mu się do stóp. Był najszybszy. I nie miał nic do kobiet.
   Usiadł przy stoliku karcianym. Poker. Twarz pokerowa. Zastrzelił graczy i zgarnął wygraną.
   Wtedy podeszła do niego kobieta.
   - Jak cię zwą?
   - Johnny Biling.
   - A nie Misiek?
   Skamieniał. Coś mu świtało. Mortem Post. Egon. Jasny kutas! Co jest grane?
   - Jeśli już, to Pan Misiek.
   Dama kier roześmiała się zdrowo.
   - Spokojnie, Johnny Biling. Mam dla ciebie robotę.

środa, 25 września 2013

różyczka

   Jej Wyniosłość opadła pomiędzy purpurowe poduchy ze złotymi... ozdobami. Ten bałwan Sentyment znowu igrał ze wspomnieniami. Pokazywał im stare zdjęcia, zbok. Na jednym z nich ona, kilkuletnia dziewczynka o lśniących, czarnych włosach, w sukience z falbankami i lakierkach. Wśród plamek światła pomiędzy liśćmi, na śliskiej od rosy i pociemniałej ze starości kłodzie. Na innym - za rękę z Tatą w mundurze wysokiego rangą wojskowego. Zabójczo przystojny. Falująca grzywka, krótki wąs, błysk w oku. Magnetyzm. Po latach zrozumiała, że jego spojrzenie hipnotyzowało nie tylko ją i dlaczego mama tak strasznie płakała. I dlaczego znikał z domu częściej i częściej, aż wreszcie zniknął całkiem.
   Potem przyszedł czas przemian w kraju i w niej. Trudny wiek, choć wiek nie trwał, a zaledwie kilka lat. Mało pamięta z tamtych dni. Była muzyka, sporo ludzi, odurzenie. Głównie odurzenie. Lśniący od deszczu bruk, para wodna ze studzienek, zmoknięte strusie pióra, ciągnący się po ulicy obszarpany tren, rozmazana szminka i przebłysk świadomości: coś muszę zrobić ze swoim życiem... A że akurat przechodziła obok Wielkiej Loterii, kupiła los. I wygrała. Sentymenta. Szalała ze szczęścia. Będzie Królową, Królową, Królową!!! Cóż za zmiana, jak wspaniały obrót spraw. Odurzenie przeminęło bezpowrotnie. Sentyment obsypał ją prezentami, pisał dla niej głupkowate wiersze, stroił się w wykończony złotą taśmą aksamit i pantofle z klamerką.
   Ceremonia Ślubna przerosła wszelkie oczekiwania i poświęcono jej cały numer "Czczego Sepianina". Potem ta cudowna gra wstępna, te przekomarzania, słodkie spojrzenia, te wyrafinowane potrawy, muzyka, liściki, poezja, i znów spojrzenia, stół, patefon, papier i tak w kółko, aż po dziś dzień. Lud był co prawda głupi, ale nie aż tak, w końcu przylgnął do niej ten wstrętny przydomek. Melancholia. Jak kula u nogi. Jak kajdany. Jak stryczek. Czasem, gdy wezwała Korektora, lub gdy Ginekolo Ga rzucał się na jej orGany, udawało jej się spławić Pustkę, Niedosyt i Niespełnienie, ale zawsze wracały. Łajzy.
   Dłoń o czarnych paznokciach rozsunęła zasłony. Melancholia spojrzała w okno na ogród w stylu nonszalanckim, pełen tajemniczych zakątków. Mama mówiła do niej: "Różyczko".

wtorek, 24 września 2013

łgarnia

   Od dłuższego już czasu spotykali się w łgarni nieopodal mydlarni, za zwodzonym mostem. Na moście zwodzili, w mydlarni mydlili oczy, a w łgarni tulili się do siebie bez opamiętania. Gładzili włosy, dotykali dłoni, muskali rzęsy, chuchali w szyję. Nie mówili słowa, żeby nie skłamać. W milczeniu płynęły im łzy z oczu, może na skutek piany. Nie było dla nich miejsca w całym wszechświecie. Nie tylko w świecie. Spotkali się nie tu i nie teraz. Za późno. Albo za wcześnie.
   Kat już czekał. Ostrzył topór. Pocierał go kartą kredytową na zmianę ze stałym łączem.
   - Myślę, że to będzie niezłe widowisko. Powinnam się wzruszyć, nie sądzisz? - Jej Wyniosłość Melancholia była nieco znudzona przedłużającym się oczekiwaniem. Pstryknęła zżutą gumą w stronę szafotu. Jego Wysokość Sentyment obgryzał paznokcie. Nie lubił widoku posoki, nawet w dużych ilościach.
   - Niech to będzie nauczką i przestrogą dla innych zdrajców. Nawet tych prywatnych. - Melancholia powiedziała przez tubę ze zwiniętej blachy. Oczywiście o tym, że zwinęła ją z placu budowy przytułku dla Potłuczonych, już dawno zapomniała. Ktoś w tłumie załkał. Zabrali go na przesłuchanie.
   Kat odstawił topór. Otworzył drzwi klatki i wyciągnął zdrajców. Kobieta i mężczyzna.
   - Czy czujecie się winni?
   - Tak. Od zawsze - chlipnęli.
   - Co jest waszym grzechem?
   - Miłość.
   - Zachciało wam się, co?!
   - Zachciało.
   - Teraz wam się odechce.
   - Odechce.
   Tłum zaszemrał, uszczęśliwiony. Zapowiadało się nieźle. Melancholia wzniosła tubę.
   - W imieniu Sepii nakazuję złamać im serca.
  Sentyment się odwrócił. Coś mu upadło.
   Tłum skandował:
   - Złamać! Złamać! Złamać!
   Kat podszedł do zakochanych i wyciągnął rękę. Oddali mu serca bez słowa. Wzniósł ostentacyjnie, najpierw serce kobiety, potem mężczyzny i gruchnął nimi o kolano. Pękły  z jękiem. Ze środka wypadły dwa suche kasztany.
   - Jak dzieci, jak dzieci! - zaśmiała się Melancholia. Tłum zarechotał.
    Kat oddał im złamane serca i czknął. Coś mu ten poranny salceson nie służył.
   Jego Wysokość Sentyment drżał. Melancholia nachyliła się do Korektora i szepnęła:
   - Widzisz go? Jemu też się odechce.
   Korektor nie odpowiedział. W tłumie dostrzegł Annę Marię. Nie wiedział dlaczego, ale nie mógł oderwać od niej wzroku.

poniedziałek, 23 września 2013

z mordą w kuble

   Ciemny Strona siedział z mordą w kuble. Nie to, żeby mu było niedobrze. No, ale gdyby miał powiedzieć, że mu dobrze, to też nie. Ogólnie, w kuble było nudno, duszno i parno. Żeby chociaż było porno. A tak - dłonie zaciśnięte na pałąku, oczy jak dwa guziki bez dziurek, i język za zębami. W dodatku - za swoimi.
Wszystko przez Korektora. I przez tatusia. I przez tę cholerną miłość.
   Po pierwsze - miał malować tę garbuskę. Czego już nie próbował? Podrywał ją na ławce, "na łachmytę", ale okazała się za ciężka, może przez garb. Nie dała się poderwać ani na jedno klap. Wrobił go Korektor, nie ma co. Rozpił się chłopina, upieprzył w farbach i jeszcze dostał po mordzie od ojca. Właśnie - po drugie - tatuś. Ostatecznie, jak już wyrzucił wszystkie pamiątki po Annie Marii, jak oddał do antykwariatu filiżankę, którą chciał jej podarować, kiedy spalił sztalugi i szlugi - tatuś mu wybaczył. Musiał tylko obiecać, że będzie siedział z mordą w kuble.
    No, to siedzi.
   Tylko, że mimo wszystko wcale mu nie ulżyło. Bo właśnie tu, w kuble, intymnym królestwie Ocynku, potęgującym najlżejszy szept i najcichsze łkanie, każdą psotną myśl, zrozumiał wreszcie, z całą mocą, z całym obłędem, z beznadziejną radością: pokochał tę garbatą dziewczynę. On, drań i twardziel, typ spod ciemnej gwiazdy, amant, co to z niejednej łachy darł - gotów był całować ją po rękach i malować ją zupełnie za darmo. Zadurzył się, jak dzieciak. Wbrew zleceniu, wbrew ojcu, wbrew obowiązującemu prawu, szczególnie drugiemu punktowi "Prawa w Sepii. Dla praworęcznych", który mówił:
2. Takie tam, pierdoły.
   Ciemny Strona na prawie się nie znał, ale po raz pierwszy zrozumiał, że jest niesprawiedliwe.
   I zawył. Ryk udręczonej blachy przeszył tej nocy niebo nad Sepią.

niedziela, 22 września 2013

przewodnik po Sepii cz.2

   Wyjątki z "Prawo w Sepii. Dla praworęcznych. Spisane przez Kapitułę Korekcji"

   Z preambuły:
   "Prawo w Sepii nie jest po to, aby je łamać, ale po to, aby je naginać. Kto złamie, zostanie złamany. Prawo w Sepii nie obowiązuje. Jest kwestią nieświadomego, dowolnego, w pełni skorumpowanego wyboru. Obowiązują jedynie Wyjątki.(...)  Najważniejszym i niezbywalnym prawem w Sepii, jest prawo do myśleń, prawo do marzeń, prawo do wyobrażeń. Wyjątek stanowi w tym wypadku brak prawa do tego wszystkiego. I szlus."

   Kilka paragrafomanów, punków i podpunków z tegoż:
1. Kto marzy, będzie wymarzony.
    - nie marz, abyś nie był wymazany
    - marz, marz, a garb ci sam wyrośnie
2. Takie tam, pierdoły.
3. NiGdy nie wiadomo, co komu doleGa.
    - czasami wiadomo
    - częściej nie
(...)
7. W Dniu Szczerości należy odpowiedzieć. W Dniu Szczerości każdemu musi zostać zadane pytanie. W Dniu Szczerości obowiązuje jeden Wyjątek: nie obowiązują żadne wyjątki.
(...)
9. Wspomnienia nazbyt wielkim są ciężarem.
10. Co się komu przypomni. Co się komu zamarzy.

   Jak widać, w Sepii należy trzymać się lewej strony, a nic się nikomu nie stanie. Dobrego.

czwartek, 19 września 2013

niespodzianka

   Czas wrócił do normy. Czyli na swoje miejsce. Budzę się normalnie, rano, za oknem niebo o kolorze miedzi. Bez śniedzi. Nawet wiem, gdzie jestem. Hotel pełen golasów. I dziwactw. Najważniejsze, że poczucie spójności wszystkiego wróciło. Ponownie obmacuję sobie żebra i twarz. Nic mnie nie boli. Jestem cały.
   Leżę na boku. Na stoliku obok łóżka widzę kartę. Zamówię coś, myślę. Kiedy biorę ją do ręki, okazuje się, że to dama kier w pozie tak otwartej, że mi się odechciewa. Na odwrocie wiersz zapisany ozdobnymi literami:

Tak podobne jak ręce dwie
Moja dusza do twojej lgnie.
Tak przytulnie i ciepło pasujemy do siebie

Jak skrzydło prawe i lewe.
Lecz odezwał się wicher donośnie i otchłań bezdenna
Zapadła między skrzydłami bezlitośnie!

   Dobra, jak na razie, mam poezji po dziurki w nosie. Rzygać mi się chce na samą myśl o rytmach, rymach, metaforach. Sięgam po kolejną kartę. To akurat podstawka pod piwo ze zdjęciem koślawego neonu:
HOTEL  IMAGINACJA
   Już mam ją odłożyć, gdy M odwraca się do góry noGami.
   - Dobre, co? - słyszę za plecami. Odwracam się powoli, pełen najgorszych przeczuć. Obok mnie leży ruda kurwa o rubensowskich kształtach, po pięćdziesiątce, jeśli chodzi o wiek, i po paru setkach, jeśli chodzi o oddech. Pali cygaro a popiół strzepuje do łóżka. - Wiesz, kim jestem?
   No chyba.
   - Niespodzianka - mówię.
   Rzuca końcówkę cygara wysokim łukiem prosto do kieliszka na stole. Głośne psss!
   - Bingo, synku.
   Trochę mi głupio. Kurwa mówi do mnie synku. Nakrywam się kocem.
   - Mój wstydzioszek, no, no, no! Ciuś, ciuś! A co to? Fasolka? Mamusia przytuli synusia!
   Usiłuję się odsunąć, ale wielka pierś, miękka i ciężka, oblepia mi twarz niczym mokry ręcznik. Nie mogę nabrać powietrza. Czuję, jak gruby i ciepły, niczym kawałek świeżej kaszanki, sutek zatyka mi nos. Próbuję krzyknąć, a wtedy ten cyc wpada mi do ust i wypełnia gardło. To koniec.
   Ratuje mnie pukanie do drzwi. Dama siada a ja mogę odetchnąć.
   - Wlazł, kotku!
   Dyszę, jak dzieciak, a ona, siedząc cały czas na mnie, rozkraczona i naga, parząc mnie w brzuch swoim gorącym, nabrzmiałym kwiatem, zwiędłym nieco, ale najwyraźniej żywym, podnosi ręce i mierzwi sobie płomienną czuprynę, odsłaniając zarośnięte gęsto, na rudo, pachy.
   - To ja. Kotek - dobiega od progu.
   Dama uśmiecha się z politowaniem, wskazując na drzwi.
   - No mówię, przecież. Wlazł, kotku!
   Do pokoju wchodzi listonosz. Rower stawia pod ścianą. I motorower.
   - List mam do pana Egona.
   Dama parska śmiechem. Pryska na mnie śliną. Czuć cygarem.
   - Egon! To ty jesteś Egon, synku. No, popatrz. Dawaj, kotku.
   Listonosz zrzuca koszulę, spodnie i ciut obwisłe majtki i gramoli się do łóżka. Siada za damą. Jego jądra czuję na kolanach. Kawał chłopa. Podsuwa mi długopis, sięgając zza damy.
   - Podpisze pan?
   I podstawia przedramię. Podpisuję.
   - To dla dzieci. Ucieszą się. Wszyscy tu pana bardzo cenią.
   A potem zaczynają kołysać się w przód i w tył. Wielkie piersi latają mi przed oczami, jak serca dzwonów. Kropelki ciepłego mleka pryskają prosto w oczy, na policzki i usta.
   - Patataj, patataj, pojedziemy w obcy kraj...
   Coś mi świta.
   - Mamusia? Tatuś?
   Śmieją się do mnie, jakże się śmieją. Szczerze i radośnie.
   
   


niedziela, 15 września 2013

Tyle

   Doskonały nie mógł zapomnieć. Świadomość własnej doskonałości do tej pory wystarczała mu do życia. Nie potrzebował niczego więcej. Kiedy patrzył w lustro, długo i intensywnie, kiedy cmokał do siebie i oglądał z bliska swoje zęby i dziąsła, gdy usuwał włosy z nosa i poprawiał brwi, i kiedy wreszcie słuchał swojego głosu, podziwiając tembr, intonację i tempo - nie wierzył, że coś innego może go zachwycić. Nawet, gdy adoptował Tyle i wszyscy myśleli, że odnalazł w sobie wreszcie pokłady altruizmu i miłości bliźniego, on wiedział jak jest naprawdę. Tyl Jasny był jasny, blady i bardzo się Doskonałemu podobał. A potem, wychodząc z sierocińca dojrzał Tyla Bardzo Jasnego, albinosa, udającego bałwana, na życzenie pana dyrektora. Jak mu się żal zrobiło. Jak przykro. Jak tak można?! On nie miał swojego bałwana! I adoptował też Tyla Bardzo Jasnego.

   Bardzo szybko przekonał się, że jest jeszcze lepszy niż był. Nie było trudno. W końcu zrobił coś wspaniałego. Dla innych.
   A teraz? Nagle zaczął odczuwać brak. Niedosyt. Od kiedy w przelocie porozmawiał z tą garbatą, gadającą do siebie dziewczyną, pachnącą atramentem i myślącą wierszami, nie zerkał w lustro, przechodząc do toalety. Jak to ona powiedziała: "Dlaczego palą mi się naleśniki, mianowicie"?
   Życie go nie głaskało.Wszystko, co osiągnął, zawdzięczał rodzicom i kochankom rodziców. Przez ich dom przewijali się bez przerwy petenci z koszami pełnymi ZGS-ów, ot tak, w podarunku. A gdy oblał kwasem tego podłego karła niewyrośniętych sąsiadów rodem z Żydii, bo był ciągle obrażony, nie wiadomo, za co, to musiał go przeprosić. A po co biegał z siusiakiem na wierzchu, na dowód? Nawet gdy okazało się, że to było nieporozumienie, że nie chodziło o to, że był obrażony, tylko obrzezany, nikt go nie pocieszył. Tak, nie rozpieszczano go.
   Doskonały doskonale wiedział, że garbuska będzie jego. Wcześniej, czy później. Tak to już było w tym doskonałym życiu. Każdy dostawał to, czego pożądał.

piątek, 13 września 2013

co jest?

   Nie wierzył własnym, marnym oczom. Przecież nawet nie odwrócił głowy. Może co najwyżej mrugnął, raz czy dwa. Zamyślił się? Aż tak? Nie zauważyłby, że ten głupek, Egon, wyszedł? Ale jak? Przecież był cały połamany i naładowany prochami. Kiedy? A może to jemu odbiło? W końcu siostra też...
   Michał Klepacz siedział na krawędzi odrapanego łóżka i wgapiał się w pusty, przemoczony materac. Cuchnęło moczem. Na pościeli widoczne też były brązowe plamy od krwi. Nieźle ten Walczak narozrabiał. Ma siłę, skurnol. I technikę też, jak pociągnął Egonowi z główki, to mało mu nosa na plecy nie przestawił.
   Misiek wstał i podszedł do okna. Wspiął się na palce i wyjrzał, jakby miał nadzieję tam znaleźć pacjenta. Co ma teraz zrobić? Przecież nie powie dyrektorowi, że Egon zniknął, i to przy nim. Po prostu się rozpuścił w powietrzu. Absurd. Zamknie go, a potem zrobi czarne oczy. Co tu się stało, do cholery? Najpierw tamta, a teraz ten głupek.
   Odchylił koc. Nie ma. Zrzucił z wściekłością pościel na podłogę.
   Ktoś musi coś wiedzieć. Po kolei. Tourette, Skelet a na koniec Walczak. Jego to będzie musiał dać w pasy. Dobra, do roboty! Nie ma na co czekać. Następny dyżur za dwa dni.
   W drzwiach zatrzymał się jeszcze na chwilę. I ten młody, co nie może spać, jak mu tam, Wojtek? Tak, Wojtek.
   Do roboty.

środa, 11 września 2013

przewodnik po Sepii

   Z opracowania autorstwa Ginekolo Ga pt. "OrGanoleptyczne badanie orGanów"

   "Jest w Sepii miejsce wstydu. Lokum permanentnego idiotyzmu. Dzielnica pustych łbów. Jeździ się po nich z głuchym stukotem. Sterczą z powierzchni ulicy z rozdziawionymi gębami, wgapione w niebo z wyraźnym dowodem przeświadczenia: "Wiem wszystko" w postaci walającego się bezładnie po brodzie języka. Co jakiś czas rzucają powiedzenia, które nazywa się mądrością narodu. Co głupsi powtarzają je potem przy rodzinnym obiedzie lub innej byle okazji.
   A mimo to jest to miejsce przynoszące ogromne dochody. Turystyka kwitnie a Targowisko Próżności daje Sepii kilka wiader ZGS-ów dziennie podatku. Najlepiej sprzedają się:
- żołądek, przez który można dostać się do serca mężczyzny,
- kij o dwu końcach,
- pochyłe drzewo,
- zgniła wątroba obitej baby,
- oczy wykłute za pomocą prawdy,
- jaskółka, co nie czyni wiosny,
- jajko mądrzejsze od kury,
- gadające nożyczki i wiele, wiele innych upominków, zalegających stragany i witryny sklepików, bez ładu i składu.
   Jeśli trafisz do Sepii, to zajdź tam koniecznie. Jeśli nie trafisz, to oczywistym jest, że nie zajdziesz, więc nie będę cię bez sensu do tego namawiał, głupi wędrowcze. A w ogóle, to się ode mnie odwal, turyścino. Moim powołaniem jest Grać, Grać, Grać! a nie pisać głupie przewodniki. Koniec języka za przewodnika - kupisz go również na Targowisku. Mnie język służy do czego innego..."

   Tu dzieło Ga się kończy. Pod spodem widnieje jeszcze odręczny rysunek:

sobota, 7 września 2013

anna maria zerwała korale

   Wiedziona pragnieniem piękna, sięgnęła do Drżącej Szkatuły. Błysnęły różowe perły. Kiedy chciała je unieść i przystroić szyję, dekolt i garb, zsunęły się z wolnego końca mrówczym szykiem na podłogę.
   - Jak po sznurku! - pomyślała Anna Maria zachwycona niespodziewanym obrotem sytuacji.
   Paciorki brzęknęły kolejno o podłogę i zdezorientowane ruszyły we wszystkich kierunkach. Do porządku przywołało je surowe spojrzenie Anny Marii, która w międzyczasie zdążyła wydobyć i przerwać kolejny sznur. Do różowych pereł dołączyły białe, następnie większe malachitowe kulki, szklane paciorki z Targowiska Próżności oraz wszystkie inne koraliki śpiące dotychczas, z wyjątkiem specjalnych okazji, w Drżącej Szkatule. Podążyły posłusznie za ruchem dłoni Anny Marii razem, nie tracąc jednak indywidualnego wdzięku. Uniosły się nad podłogę i niczym wir rzeki Jachce otoczyły dziewczynę migoczącą spiralą. Boczne światło wydobyło więcej niż cały ich blask. Wydobyły Czar. Anna Maria tańczyła długo. Kot patrzył podejrzliwie. Chwila była wszystkim.

***
- Wariatka. Nieuleczalna wariatka. - Jej Wyniosłość siedziała z głową opartą na pięści. Ginekolo Ga przebierał powoli dwoma palcami po czarnych klawiszach. Melodia była prosta, ale kojąca. - Jak pragnę Dnia Szczerości! Nie będziemy długo czekać. Niech tylko Sentyment trochę ostygnie.
- Ciemny Strona ponoć nie potrafi wywiązać się z zadania...
- Potrafi. Na razie nie wystarczająco chce. To drobiazg.

piątek, 6 września 2013

hotel "Imaginacja"

   Tu, gdzie jestem, już byłem, ale też dopiero będę. To poczucie zawracania czasu jest nie do zniesienia. Kiedy spoglądam za siebie, widzę to, co jest przede mną, a gdy odzywam się do siebie, słyszę słowa, które dopiero powiem. Ogromny, nieco zamazany budynek przede mną. Czyli stoję do niego tyłem. Zatem aby wejść w drzwi, muszę się cofnąć. Hotel, myślę.
   - Imaginacja - mówię. Dobra nasza, powoli się przyzwyczajam. Zadzieram głowę do góry. Gmach niknie w chmurze o kolorze przekrojonego buraka.
   - Witam szanownego człowieka!
   Pamiętając, by mówić nie to, co chciałbym powiedzieć, ale co powinienem, ciepłym tonem witam rozmówcę:
   - Pedał czy co?
   Aha. Czyli zmiana. Teraz mówi mi się to, co pomyślałem wcześniej. Nie nadążam. Trudno, co będzie, to będzie. Nie moja wina, że facet stoi przede mną, czyli za mną, na golasa.
   - Zgadza się, drogi człowiecze. Pedał, czyli homoseksualista, czy też gej, albo ciota. Pokój.
  Uśmiecham się głupio, bo nie lubię fanatyków religijnych, w dodatku zboczonych. Na wszelki wypadek mażę palcem po klacie i ustach, odburkując:
   - Pokój nam wszystkim.
  Golas drapie się po mosznie.
   - Człowiek mnie źle zrozumiał. Oto klucz. Piętro kolejne, drzwi naprzeciwko, numer nieistotny. W pokoju czeka na człowieka niespodzianka. Kocha człowiek?
   Nie wierzę. Na szczęście poczucie, że już tu byłem pozwala mi nabrać pewności, że nic mi nie grozi.
  - Pytam, czy człowiek kocha? Dla kochających mamy zniżkę. Mógłbym wtedy zaproponować niższe piętro.
Bogusław Dziedzic, technika mieszana
foto: Ola Wittenberg
   Skoro tak wygląda ten hotel, to jakie mogą być schody? Albo winda? Lepiej niższe.
  - Kocham.
  - Zatem proszę udać się wejściem dla zakochanych. Tylko nie pomylić z wyjściem za kochanych. Miłego marzenia.
   Dziękuję - myślę, biorąc klucz. Skądś go znam. Znowu zmiana.
   - Ale pojebus - mówię. Lepiej już pójdę.
   Cofam się w drzwi. Obracają się i wciągają mnie do holu, gdzie wszyscy chodzą nago. Zaczynam się trochę krępować. Wtedy podbiega do mnie hotelowy bej, czyli młody gej, i przecina krępujące mnie więzy. Przy okazji kaleczy mi dłoń. Wprawnym ruchem przysysa się do rany i po chwili jest dobrze. Starsza Dama Kier przy fontannie w nieco pogniecionej sukni nachyla się nad wodą i mówi pierwsze życzenie. Złota rybka od niechcenia skubie sutek jej piersi, muskający srebrną taflę. Za oknem błyska. Fotoreporter klaszcze w dłonie i zadowolony ucieka na drugą stronę ulicy. Pod ścianą, wyłożoną zębami, okularami i płytami z piosenkami Michaela Jacksona stoi grajek. A właściwie dwóch. Tak, zdecydowanie dwóch. Wygrywa ten pierwszy. Nic dziwnego, widzę, że podgląda.
   Ruszam niepewnie do wejścia dla zakochanych. Idę dwadzieścia stopni w górę, siedem w lewo, trzynaście po skosie i dwadzieścia jeden na zapas. Na koniec wracam i oto jest. Moje piętro. Jedno mnie martwi. Sufit na wysokości pępka. Aha.
   - Mówiłem, że mogę zaproponować niższe piętro - uśmiecha się golas, stając nagle za mną, czyli przede mną. Trudno. Jestem zmęczony. Klękam i na czworakach odnajduję drzwi naprzeciwko. Jest ich troje. Identycznych. Zerkam na pierwsze. "To nie te". To nie te. Następne. "Następne". Zrezygnowany, naciskam bezczelnie klamkę w ostatnich drzwiach. Kiedy pada na nie światło z pokoju, dostrzegam tabliczkę. Istotnie: "Nieistotny". Spać. O niczym innym nie marzę.

poniedziałek, 2 września 2013

kurnik

   Fragmenty nagrań z rozmów prowadzonych przez dr. Mortem Posta z klientką o numerze kartoteki SP-909. Klientce godzinę wcześniej zaaplikowano 2x25mg Xylomylu oraz poddano stymulacji infrasonicznej 10x20s/11hz/amplituda stała.

"(...)
MP:  W twoich rysunkach często pojawiają się ptaki. Lubisz ptaki?
SP-909: Od dziecka ich się boję. Właściwie nie wiem, dlaczego. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w K., w domu babci, mogłam się z nimi oswoić. Dziadek hodował gołębie a babcia kury. Pewnego razu bawiłam się z bratem i taką dziewczynką od sąsiadów w chowanego na podwórku. Ja kryłam. Oni się wso... schowali... mogę się napić wody, tak mi zaschło...?
MP:  Proszę.
SP-909: Dziękuję. Schowali się i nie chcieli wyjść. Zaczęłam ich szukać. Nawet się skaleczyłam o jakieś żelastwo, o tu mam ślad, na łokciu, do dziś. Sprawdziłam pod schodami, za stodołą, w traktorze i w ganku. W końcu poszłam do kurnika, choć było tam ciemno. Ale koniecznie chciałam ich znaleźć, bo pomyślałam, że coś im się stało. To musiało być w czerwcu, bo kury już spały, choć na dworze było jeszcze dość widno. A może nie, w końcu mówi się "iść spać z kurami", to może było wcześniej, a to był jakiś lipiec albo sierpień. W każdym razie to było lato. Zajrzałam pod grzędę, bo tam się można było fajnie schować. Nic. Pod drugą. Nic. Za worki. Nic. Wtedy się odwróciłam... (pauza)
MP: Tak, mów dalej. (pauza) Co zobaczyłaś, kiedy się odwróciłaś? (głośny oddech) Oddychaj spokojnie, powoli. Jesteś bezpieczna, jestem obok ciebie. Jak będziesz gotowa, mów dalej.
(pauza około minuty)
SP-909: Nie pamiętam. Wydaje mi się, że... to niemożliwe...
MP:  Mów wszystko, co ci przychodzi na myśl.
SP-909: Wydaje mi się, że zobaczyłam... nie, to absurdalne, skąd mi się to wzięło...
MP: Mów, proszę. Wszystko może okazać się dla mnie ważne.
SP-909: Dla pana?
MP: Dla ciebie.
SP-909: To już nie był kurnik, tylko jakaś alejka, czy coś... na ławce siedziała dziewczyna, owinięta szalem, a obok ławki...
MP: Tak?
SP-909: Na stołeczku siedział jakiś obszarpany mężczyzna, z paletą w dłoni i malował tę dziewczynę. Tylko, że...
MP:  Tylko, że co? Śmiało.
SP-909: Dziwne, ale mam pewność, że obraz powstawał w powietrzu. Nie było sztalugi, żadnego płótna. Nakładał kolory prosto na powietrze, jak na szybę.
MP:  Może malował właśnie na szybie?
SP-909: Nie. Bo to powietrze się uginało pod pędzlem. A kiedy brakło mu jakiegoś koloru po prostu schylał się i nabierał go z ziemi.
MP:  Z ziemi?
SP-909: Tak, z ziemi, jakby nabierał łyżką piasku.
MP:  Co czułaś?
SP-909: Zachwyt. Zachwyt pełen dzikiej tro... two... trwogi. Muszę się jeszcze napić. (pauza)
MP:  Znałaś tę dziewczynę?
SP-909: Nie... tak... nie wiem...
MP:  Jak myślisz, gdzie byłaś? (pauza) Wiesz, co to było za miejsce? (pauza) Mówiłaś już o tym miejscu kiedyś, pamiętasz? (pauza) Skup się! Musisz to pamiętać! Jak tam się dostałaś? Dlaczego?! Dlaczego do cholery?! Jak?! (pauza, płacz, odgłosy krzątania, otwieranych drzwi)
KOBIECY GŁOS: Tak?
MP:  Zabierz ją na salę. Niech się prześpi.
KOBIECY GŁOS: Chodź, mała. (trzaśnięcie drzwi, pauza około minuty)
MP:  Znaleziono ją w kurniku. Siedzieli z bratem nad ciałem wielkiego koguta ze skręconym karkiem. Wspomniana koleżanka zaginęła tego wieczoru. Nigdy jej nie odnaleziono.
(pukanie do drzwi)
MP:  Proszę.
KOBIECY GŁOS: Ona mówi, żeby panu przekazać, że nie wie, czy to ważne, ale żeby panu powiedzieć, że ta dziewczyna na ławce miała garba... no.