środa, 14 października 2020

Madame de Pressja

Przez jakiś czas było słodko i wzniośle. Byli zajęci sobą i wypełnianiem swojej misji. Nawet jakoś szło, ale, jak wiadomo z literatury, "co się polepszy, to się popieprzy". Czasem tak sobie żartowali. I raźno im było dość, dopóki znad Chin nie nadciągnął pan Demia, żeby pokrzyżować im plamy i odziać w piżamy. Byli gotowi na taką ewentualność, że będzie trzeba w okamgnieniu zwinąć interes, a ewentualności uwielbiają gotowych. No i zwinęli w okamgnieniu. Rozczarowanych artystów i gości grzecznie przeprosili i pogrążyli się w aktywnościach indywidualnych. Pan Demia trochę ich obił, ale wmawiali sobie, że nic złego się nie dzieje i że świetnie wykorzystują zdominowany przez niego czas. 

Czas ten wykorzystała również Madame de Pressja, która właściwie mieszkała z nimi od zawsze, tyle że w zamieszaniu nikt nie zwracał na nią uwagi. Nie wiadomo dokładnie, skąd się wzięła. Może przywlekli ją z tamtej strony Rzeki. Mieli wrażenie, że znają ją od zawsze. Mogło tak być... Kilka lat była tuż obok, a oni jej nie widzieli, unosząc się na fali zachwytu, która zmiotła ich z szafotu, spod stóp Melancholii. Nie ma jednak takiej fali, która kiedyś nie opadnie, więc i ta zaczęła ustępować. Akurat de Pressji. Nie sposób nie zauważyć podobieństwa pomiędzy Melancholią a tą drugą. Możnaby nawet odnieść wrażenie, że to fioletowa zołza podstępnie wyłudziła miejsce w Posklejanym Domu, wśliznąwszy się tam w czapce-niewidce rzekomo należącej do Madame de Pressji. Tego nie udało się ustalić. Wiadomo jednak, że dzika to była lokatorka. Najdziksza. Rano nie mogli rozkleić powiek, które sklejała im w nocy Lepiszczem marki "Zgliszcz", wieczorem padali jak kawki, po kawce nawet, najchętniej nie wstawaliby w ogóle. Kiedy spali, załączała Ssacz i wysysała z nich życie. Ale nie od razu całe, o nie! Ssała ostentacyjnie, lecz oszczędnie i systematycznie. Kiedy już połapali się, co się dzieje, próbowali się jej pozbyć. Próbowali zniechęcić żartami, akupunkturą, udawali strasznych hatha joginów, nawet śpiewali do tej maszynki, że to potem można tak zrobić, że wyglądało, jakby naprawdę byli prawdziwymi artystami. Ale w Sepii dziki lokator ma specjalne prawa i pozbyć się go oficjalnie nie można, o nie! Gdzie tam! Raczej w dobrym tonie jest wspieranie go, dopłacanie, dokarmianie i prawienie komplementów, a już na pewno wszelka delikatność i takt w obejściu. Władze Sepii karzą surowo każdego, kto choćby krzywo spojrzy na dzikiego lokatora. Według oficjalnych informacji, metoda ta promuje istotne wartości humanitarne, takie jak cierpliwość, przebaczenie i akceptacja, tak przecież cenne i ponadczasowe. Król kiedyś wpadł na ten pomysł, kiedy poślizgnął się na skórce od bananana. Wpadł do kibla i umazał się zawartością. Bardzo chciał wyjść z tego z twarzą. Umknęło wówczas jego uwadze, że twarz stracił bezpowrotnie, wygadując w mediach straszne brednie na temat pana Demii, czym doprowadził do kompletnej destabilizacji państwa, no ale umknęło i teraz realizował pomysł, na który nadział się w kiblu. Przedstawił go na Zgromadzeniu Rady Pielmienia, która to rada pomysł przyjęła owacyjnie, gdyż każdy z zasiadających dbał by własnego interesu nie musiał zwijać w okamgnieniu, żeby mu pielmieni nie brakło i słusznie. Pomysł z kibla przyjął się jak samosiejka i począł rozkwitać.

Pozostały metody zawoalowane, mgliste, pokrętne, sekretne, dyskretne i tym podobne.

Czasami zdarzał się przebłysk normalności. Naprawdę robiło się wtedy jaśniej. Prężył muskuły, mówił takim aksamitnym głosem, oczy mu błyszczały i opowiadał naprawdę śmieszne żarty, a nawet się nią opiekował! I w ogóle cieszył. Te chwile były krótkie, ale piękne aż strach. Strach niemały. Bała się wtedy, że za chwilę stanie się coś przerażającego i nieodwracalnego, na przykład, że asteroida uderzy w ich dom. Ta co przelatywała po przeciwnej stronie orbity tydzień wcześniej. Bo dlaczego nie? Skoro on jest znów tym, którego poznała, to uderzenie asteroidy nie byłoby większym zaskoczeniem. Żeby się turlać dalej tłumaczyła sobie, że normalność to jest teraz, a tamto to tylko złudzenie, obraz, jak na starym zdjęciu. Szlochała tylko w środku i starała się mało mówić. Próbowała się cieszyć tymi chwilami, bo rozsądek tak jej podpowiadał. Ale strach był większy. Za wszelką cenę nie chciała drażnić Madame de Pressji. To ona chciała być dla niej niewidzialna. Ale żeby to się tak dało. De Pressja czuła doskonale, że jest na właściwym miejscu i zajęcia wystarczy jej na długo, zwłaszcza jeśli nie będzie, a nie będzie z pewnością, wykonywać pochopnych ruchów.

On próbował nawet jeść prochy. Mówili, że jedzenie prochów w jakiś sposób zniechęca de Pressję. Ale od prochów  żartów mu się odechciewało i wszystkiego w ogóle. Zresztą nic dziwnego. Fuj. Mówił jeszcze tak: "Jestem dumny, żem przytumny", ale to chyba nie było za śmieszne. Zresztą nie wiadomo. Czasami żarli się żarliwie i łapczywie, niby o dźwięki z maszynki. Prawda jest taka, że de Pressja świetnie się wtedy bawiła, pociągając za sznurki. Chociaż świetnie to nie jest najlepsze określenie. "Świetnie" w jej wykonaniu znaczyło "flegmatycznie, ale bezwzględnie",  raczej bliższe było żelaznej determinacji niż dobrej zabawie w rozumieniu, no, powiedzmy, naszym.

De Pressja, jak to ona, zachowywała spokój, powoli zajmując coraz więcej miejsca. A oni turlali się w dół, pomału tracąc na wadze i znaczeniu. Takie znikające kuleczki. O mało nie zapomnieli, że turlanie kuleczki znaczyło kiedyś zupełnie co innego!+



niedziela, 5 kwietnia 2015

sado maso

   
   "Wraz z połączeniem dwojga osobowości w jedno - bardziej należałoby użyć tu określenia "w całość" - co samo w sobie jest procesem odwrotnym do rozdwajania, czyli charakteryzuje proces zdrowienia, a nie choroby, osiągająca ten stan kobieta odkrywa w sobie pokłady zupełnie nowych uczuć i możliwości interpersonalnych, a także niespożyte zasoby siły i mocy, niezbędnych do budowania własnych granic w tym jakże nowym i niezbadanym jak dotąd - przez nią - terytorium. Towarzyszą temu często zjawiska zewnętrzne, umykające laikom, a wołające o odnotowanie przez znawców tematu i bliskich tejże. W przypadku Jej Wyniosłości oraz garbuski z Białej Kamienicy, doszło do zmniejszenia się ilości księżyców. Fakt ten niezmiernie - mimo nieutulonego żalu - ucieszył, czy też może bardziej - uspokoił Wielkiego Korektora, któremu żonglowanie sepijskimi satelitami wychodziło już bokiem, a mówiąc szczerze - nie wychodziło.
   Według plotek, powtarzanych w kuluarach publicznych toalet, zniknęły z firmamentu dwa księżyce - Sado i Maso; Sado, emitujący od pełni do pełni zupełne niespełnienie, Maso zaś obnoszący się wiecznie ze swoją upstrzoną kraterami facjatą po nieboskłonie, jakby nie miał co pokazać z drugiej strony. Z drugiej strony - nie było komu. Teraz więc - zamiast nich - przez niebo mknęła milcząca, okrutna kometa, tak piękna jak bezwzględna, bo zwiastująca koniec pewnej ery. Uszczypliwi mówili, że nie tyle przepowiada apokalipsę, co przecież ją sprawia, ale tych jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności poraziła w pierwszej kolejności, aż po ślepotę, głuchotę i bezprzykładne zaparcie. Od tej pory zapierali się wszystkiego - pragnienia, łaknienia, nie mówiąc o czuciu. Mieli też problem z wydalaniem, ale o tym sza! Tego można dostać nawet od słodyczy.
   Konsekwencją wszakże wydarzeń związanych ze zniknięciem Jej Wyniosłości, Garbuski Anny Marii a także - co rzuca nowy trop oraz snop w ciemności następujące zaraz potem, dając podstawy do przeprowadzenia zupełnie nowej, jeszcze bardziej zaangażowanej naukowo rozprawy - jeszcze jednej postaci, znanej w legendach i opowiastkach jako Barbie Turan, było gromadzenie się wyznawców - i tu do końca nie wiadomo - byli to wyznawcy owych dam czy też namacalnych ciał astralnych w postaci zaginionych księżyców - w miejscu, o tyle stosownym, co skutecznym.
   Po co o tym wszystkim piszę?"

                                           Wyjątki ze "Wstępu do nieźle popierdolonej histerii Sepii"*
   * Wyjątki to  malutkie pasożyty mózgu. Jak cię taki wyjątek dopadnie - masz przejebane.

piątek, 3 kwietnia 2015

Anna Maria Melancholia

   Szelest papierowych kul, otaczający Jej Wyniosłość, z początku drażniący i wywołujący u niej odruch przedrzeźniania, powoli stał się całkiem znośnym tłem dźwiękowym, by wreszcie przemienić się w melodię. Niepowtarzalną, wciągającą, tajemniczą. Jak na Melancholię przystało - kobietę o ukrytych talentach i niezwykle autonomicznym charakterze, na co dzień obcującą z kreatywnymi kreaturami pokroju jej męża, przyjaciela i kochanka, nie w jednym, oczywiście - w lot pochwyciła rytm i nutę papierowej pieśni stłamszonych zapisków.
   Czuła się może niezupełnie szczęśliwą, ale miała dość niespójnych umizgów tych wszystkich paramężczyzn. Ten to, tamten tamto, a żaden porządnie. Każdy chciał jej dla siebie. Ale po co? Żaden jej nie przekonał. A teraz, gdy ujawnili swoje zapędy do tej wynaturzonej dziewuchy nie wiadomo skąd, garbuski bez majątku i odpowiednich papierów, straciła do nich zupełnie zapał. Przedtem jeszcze ich znosiła. Ale dość!
   - Szszsz! Szszsz! - przedrzeźniała rytmicznie papier. Poruszyła stopą i kule zsypały się wokół jej nogi z delikatnym pyk! pyk! pyk! Obróciła głowę. Dookoła niej, jak ręką sięgnąć, był papier. I setki tysięcy liter, mieszających się teraz ze sobą w chaotycznych pląsach.
   Znajdowała się w stanie nieważkości. Kompletnie nie wiedziała, gdzie jest góra, a gdzie dół. To była specyfika Baszty do Góry Nogami. Jednak oprócz nieważkości fizycznej, kosmicznej, Melancholia doświadczyła nieważkości emocjonalnej i mentalnej. Nie ciążyła w stronę żadnego z mężczyzn, żadnego z uczuć, żadnego związku. Co prawda, nie chciała być nieważna, ale przez jakiś czas mogła sobie pozwolić na ten pewien rodzaj niebytu. Jak już wystarczająco za nią zatęsknią, ale tak, żeby ją przekonać - odnajdzie się. A tymczasem...
   - O żesz, kurwa! - zaklęła, przestraszona. Jej dłoń natknęła się na inną dłoń. - Kto tu?!
   Ktoś jeszcze ukrywał się wśród kul, w papierowej głuszy, w poetyckiej próżni.
   - Ja... - od strony nie wiadomo czego dobiegł cieniutki głosik nie wiadomo kogo. A raczej nie wiadomo czyj. Melancholia poczuła się nieswojo. Znała ten głos. Słyszała go wiele razy, ale nie mogła rozpoznać. A jednak był jej bliski, jak menstruacja. Pomacała ręką dalej. Rozgarnęła więcej kulek. Poczuła łokieć, drżące ramię, bark i szyję. A potem, z narastającym przerażeniem i zdumieniem, pojęła, że przesuwa dłonią po garbie.
   - A co ty tu robisz?
   - To samo, co ty?
   - Dlaczego zwracasz się do mnie per "ty"?
   - Z tego samego powodu, z którego ty nie zwracasz się do mnie per "wy".
   - Nienawidzę cię. Wiesz o tym, prawda?
   - A ja ciebie.
   - Jesteśmy takie same. Dlaczego oni wolą ciebie? Ja jestem piękniejsza i doskonalsza.
   - Nie możesz być doskonalszą. Oni kochają nas obydwie. Oni są samotni. Mężczyźni są samotni. Oni kochają matki.
   - Czy to oznacza, że to nie ma znaczenia, którą z nas kochają?
   Kilka kul papierowych rozprostowało zapisane plecy.
   - To może stańmy się jednym? Zrobimy im psikusa!
   - Tak.
   Kulki rozstąpiły się, pozwalając zbliżyć się dwom ciałom, dwom kobietom, z których każda była odbiciem drugiej. Objęły się i przylgnęły do siebie, płacząc i radując się, jak bliźnięta, które spotykają się po wielu latach. Anna Maria przywarła do Melancholii. Czuła, jak na jej plecach rozpływa się garb. Melancholia zatopiła się w ramionach Anny Marii, doznając niezwykłej ulgi, gdy pierzchła jej zazdrość i frustracja. I nie wiadomo kiedy, bowiem czas w Sepii nie ma żadnego znaczenia ani wpływu, jeśli sobie tego nie życzysz, a one sobie tego nie życzyły, stopiły się w jedno, normalne ciało.
   Anna Maria Melancholia otworzyła oczy na chwile, słysząc za oknem wycie:
   - Anno...! Annnnooo!
   Uśmiechnęła się i odwróciła na drugi bok. A potem na plecy. Mogła wreszcie spać na plecach, choć przecież nigdy nic jej tego nie wzbraniało. A niech se wyje - pomyślała, zasypiając.


to na nic


   Nie jest łatwo pisać do góry nogami. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z wielu spraw nie zdawałem sobie sprawy. Teraz wiszę, zaczepiony nogami na trzepaku i cegłą wyrysowuję kolejny wiersz na ścianie Baszty do Góry Nogami. Co mnie tak wzięło, zastanawiam się, kiedy już krew z nosa przestaje mi zalewać oczy.
   - Co cię tak wzięło? - pyta jakiś gość, stając obok. Czuję amoniak. Słabo rozróżniam kolory przez zabarwione na czerwono oczy, ale wydaje mi się, że facet podpiera się na zielonym rowerze.
   Nie odpowiadam. Nie chcę gadać z Nikim Innym. A to jest właśnie Nikt Inny. Chcę gadać tylko z jedną jedyną istotą we wszystkich światach.
   Ręce mi drżą i nie mogę trafić z ostatnią literą, ale to może być skutek trzepania trzepaka. W końcu wszystko jest czymś i po coś czymś jest. Mam jednak poczucie, że właśnie tu i teraz powinienem zostawić te słowa. Zanim nadejdzie prawda.
   - Spadam - mówi gość z zielonym czerwonym rowerem. Kłamie. To ja spadam. Nogi nie wytrzymują dłużej ciężaru i walę głową o bruk. Odwracam się z trudem na plecy. Pada deszcz. Krople spadają mi na twarz. Płyną też po słowach wiersza. To na nic. To wszystko na nic.
   - Anno... - szepczę, a potem zaczynam wyć.

czwartek, 2 kwietnia 2015

wiatr w żagle

   Idę przez Zamgloną Dzielnicę. Mgła jest tak gęsta, że opuszki kciuka i palca wskazującego nie mogą się odnaleźć. Nie mogą się zetknąć. Ślizgają się po sobie bez czucia. Chłód wyciska mi z oczu łzy, które w tej gęstej, lepkiej mgle nie chcą spływać po policzkach, tylko gromadzą się, jak zaspy.
Za plecami słyszę odgłosy, które kojarzę z jednym: sapanie Miśka, obrabianego moimi ustami i dłońmi. Jest tutaj. Od czasu do czasu brzęknie blaszany błotnik roweru albo odezwie się dzwonek. Chrzęszczą też na żwirze opony roweru. Na zmianę z sapaniem Klepacza.
   Barbie Turan. Tutaj nazywa się Anna Maria. Zniknęła mi z oczu ponownie. Ani się obejrzałem. Powiedziała tylko, musi coś zrobić z garbem, żebym się nie przejmował i że złapię wiatr w żagle. Tyle, że nie mam żagli. A wiatr nie hula po Zamglonej Dzielnicy.
   Uderzam nosem w coś twardego. To Tablica. Na Tablicy wyczuwam dłońmi warstwy wilgotnego papieru. Odruchowo zrywam kawałek i chowam do kieszeni. W tej mgle i tak nic nie widać, dlatego można tu wieszać, co się chce. Tuż obok zgrzyta żwir. Czuję zapach Miśka. Jak się spoci, czuć go amoniakiem. A jego lodzik cuchnął jak zjełczałe masło. Nie mógł się domyć, nie sięgał rękami przez brzuszysko.
   Stoimy tak obok siebie, w tej mgle, jak przyjaciele. Ramię w ramię. Ciekawe, czy on mnie wyczuwa. Ciekawe, czy ja też mu śmierdzę? Ciekawe, czy ja też śmierdzę? Po chwili rower przetacza mi się przez stopę i Klepacz odchodzi. Idę w przeciwną stronę. Wolę go nie spotkać.

   ***
   Snuję się przerażony. Ani wiatru, ani żagli. Wszystko robi się szare. Mijają mnie jakieś wyjące postaci. Niektóre - wydaje mi się - znam. Jest zimno i mokro. Zmierzcha. Nad głową niebo zamienia się w ziemię. Jakby ktoś układał nad nami bruk. Staję i patrzę w górę, czując narastający niepokój.
   - Obstawiasz? Ile? Na który? - karzeł przebrany za karła wyciąga do mnie rękę z ręcznie malowanym biletem. Gapię się na niego niepewnie.
   - Nie grałeś nigdy? Na który kafel spadnie gołąb? Kto wygra, musi dowiedzieć się prawdy!
   Odruchowo wyjmuję z kieszeni kilka zżutych kulek. Miałem spore wzięcie i dużo szczęścia. Poza tym, po prostu się przykładałem. Teraz stawiam je w zamian za bilet. Karzeł pluje w dłoń i podaje mi świstek.
   - Który? - pyta i ruchem głowy wskazuje niebo. Jest już całe zasnute kaflami. Dodaje:
   - Kafle Samobójców. Ładne, nie?
   Kiwam głową, bo są ładne i palcem pokazuję pęknięty kafel, nieco w lewo od wielkiej wieży.
   - Oszalałeś? Tam już dwa razy spadał gołąb. Aż kafel popękał! Nie masz szans.
   Zaprzeczam ruchem głowy.
   -  No dobra. Żeby potem nie było, że nie uprzedzałem.
   Zapisuje coś w karłowatym notesiku i odchodzi.
   Odwracam się a razem ze mną odwraca się wielka wieża. I już wiem. To słynna Baszta do Góry Nogami. Do góry nogami. Ciepło mi się robi w podbrzuszu.
   Kiedy pada na mnie światło z jednego z jej okien, wyjmuję papier, zerwany z Tablicy. To jakieś ogłoszenie. Chcę je przeczytać, ale w tym momencie zrywa się Wiatr w Żagle i unosi mokry strzęp w dal. W Bardzo Daleką Dal. W Dal Najdalszą.


poniedziałek, 30 marca 2015

stan nieważkości

   Jej Wyniosłość Melancholia wahała się.
   Dzień Szczerości, Dzień Szczerości! Sranie w banię! A bania pełna! Musiało się wylać!
   Wiedziała, czuła, że to nie będzie takie proste. Nie wystarczy ukręcić głowy gołębiowi, rzucić go na bruk i przespać się z tą ofermą, Ginekolo Ga. Trzeba powiedzieć prawdę! 
   Ileż to razy wpatrywała się w oczy skazańców, jak choćby tych ostatnich, którym złamano serca. Na chwilę przed powiedzeniem prawdy ich źrenice rozpalały się blaskiem spokoju i dumy. Oni się nie przyznawali, oni się chwalili! Szuje! Powinni się wstydzić! Przecież nie wolno się zakochiwać i dążyć do szczęścia. Przecież jak się jest Wyniosłością, to się jest! Cały lud patrzy!
   Podniosła kawałek kartki, zapisanej poprawnym pismem Wielkiego Korektora. To był jeden z wierszy jej męża. 

pierwsza noc ciągnie się nieznośnie
gadanina pizza między zębami a ty
wpadasz w lej czarną dziurę
bramę do innego wymiaru

gwiazdy marzą o powrocie na ziemię
ale każdy ma taką zabawę
na jaką sobie zasłużył
kometka rakieta seks w stanie

nieważkości marzy się chłopakom
mama zawsze nam powtarzała:
marzenia się spełniają co ty na to

ta noc ciągnie się nieznośnie
wiesz co? chodźmy do łóżka
rozmowa z kierowcą podczas snu zabroniona*


   - Co to ma być? - warknęła, poirytowana intuicyjnym wyczuciem prawdy. - Skąd on bierze takie słowa? Kometka? Rakieta? Kierowca? Dama, to jeszcze, ale owca kier? W co on gra? No nie! Pizza?
   Zgniotła kartkę i rzuciła na stertę takich samych kulek. Leżało ich tu, w Komnacie Baszty do Góry Nogami, całe tysiące, wielki stos, w którym mogła się schować po czubek nosa. A tego teraz pragnęła, jak niczego innego. Schować się. No to się schowa! A jak wyjdzie, wszystko się jakoś ułoży! Na pewno!
   Rozpędziła się i skoczyła w stos papierowych kul. W powietrze wzbiły się chmary liter i zaczęły swój obłędny taniec. Melancholia zniknęła wśród słów i wierszy. I nie wiedziała nawet, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit. I tak przyjęła pierwszą z prawd: czym jest stan nieważkości.

* wspólny wiersz BT i WE, spisany w noc, gdy hotel Imaginacja zamknął powieki

sobota, 28 marca 2015

żucie kuleczek

   Siedziałem po turecku. Deski pod pupą pełne były drzazg. Koszulę na piersiach miałem przemoczoną. To serce. Sączyło się z niego. Płakałem. Łzy odrywały się z moich policzków i unosiły, niczym motyle, w powietrze. Pachnącą prochem łuską ryłem w akacjowym drewnie szafotu wiersz:

Kainem będę z kolejnym porankiem
żaden Abel nie wejdzie mi w drogę
żaden brat ani na podobieństwo
porem i cebulą zapchamy gęby
a przez ołtarz popłynie dziewicza krew

co mi po mięsie twoich ud
co mi po soli naszych łez
niech się stanie pustka
i to będzie dobre


   - Co to znaczy: "żaden brat ani na podobieństwo"? - Wielki Korektor wodził palcem po literach, wyżłobionych w drewnie. Popatrzyłem na niego z westchnieniem zadziwienia. Ci wszyscy politycy, urzędnicy, monarchowie. Wszyscy możni tego świata, wyuczeni zbyt dobrze, za bogaci, pełni i silni. Patrzą i nie pojmują. Słyszą i nie rozumieją. Mają i nie doceniają. Otworzyłem usta, by wyłożyć Korektorowi znaczenie metafory, ale ten w tym momencie machnął ręką, płosząc siedzące obok gołębie (z których jeden, jak mu się zdawało, miał dwie głowy!) i zmienił temat.
   - Mam pomysł! - zerwał się, chwycił blaszaną tubę leżącą obok, służącą normalnie do nagłaśniania jęków skazańców i krzyknął w stronę tłumu:
   - Jej Wyniosłość Melancholia w swojej nieskończonej dobroci i pełnym empatii wyuzdaniu ogłasza zawody w żuciu kulki. Zwycięzcą zostanie para, której jako pierwszej uda się wprowadzić kuleczkę, czyli... - zachichotał, kryjąc za dłonią usta - ...łechtaczkę partnerki w stan permanentnego uniesienia. Oceny dokonamy my, czyli Wielki Korektor oraz... no, my! Nasza Sprawiedliwość. Ciach! Zaczynamy!
   Wielki Korektor klasnął w dłonie a tłum zgromadzony pod szafotem ożywił się, jak tabun mrówek. Zebrani zaczęli pospiesznie dobierać się w pary i rzucać na ziemię, stawać w przedziwnych pozycjach to znowu przysiadać na krawędzi szafotu. Akacja pachniała słodko.
   Wielki Korektor spojrzał na mnie. Wydrapywałem kolejny wiersz.
   - Co za uparciuch! - powiedział Korektor. Wiersz był długi, w dodatku do góry nogami, więc czuł się najzupełniej zwolniony z czytania. Klepnął mnie po ramieniu, gwizdnął w łuskę i zeskoczył z szafotu.
   Złapałem ręką za serce. Oprócz wysięku, dopominało się o troskę bólem i łopotaniem.
od jednego „kocham” runęła lawina
zerwała paciorki i korale z jarzębiny
te trąciły czas i czas za dziwiony przestał
biec wtedy zgęstniało powietrze aniołom

zwiędły skrzydła i spadły na podwórze
za to diaboły wyszły zza węgła z gębami
na kłódkę i rogami do przyprawienia kto chciał
dostawał bo każdy ma to czego pożąda po południu

na trzepaku wisieli wisielcy w wisielczym
humorze nawet nie było nudno całe miasto
przyszło popatrzeć na sine krawaty w obcych
językach na serca złamane na kolanie

pod wieczór w rezonans wpadły mosty
a wieże kościołów rzuciły się na siebie
wojsko przekuło miecze na lemiesze i
zaorało wszechświat pod uprawy lubczyku

gwiazdozbiory kiedy już wzeszły wisiały nad
głową nisko tykając cebulek i koniuszków uszu
nad ranem neon w dyskotece zaświecił po raz
ostatni i zgasł

i tak na ziemi dobiegła końca era tańca


Kuleczki wokół szafotu furkotały przyjemnie. Na tyle głośno, by nie słychać było nadjeżdżającego zielonego roweru.

sobota, 8 listopada 2014

siusiak

   Johny Billing polerował lufę. Nie wiedział, co go bardziej podnieca - gdy poleruje ją z zewnątrz, wodząc po niej zaciśniętą dłonią wyściełaną miękkim kawałkiem filcu, czy kiedy wsuwa do jej tajemniczego wnętrza palec owinięty rąbkiem flaneli. Zawsze miał problemy z tożsamością seksualną. Chciał kochać i być kochanym. Rżnąć i być rżniętym. Gwałcić i być zgwałconym. Często o tym rozmyślał. Co też takiego stało się w jego życiu, że nie wiedział, co wybrać? Albo co takiego się nie stało? Może "często" to nieco zbyt mocne określenie. Raz. Myślał o tym raz. Właśnie teraz.
   Zielony rower leżał na rowie. Billing wiedział, że powinien leżeć w rowie, ale przez szacunek dla jego ojca, który był prostym człowiekiem, a nawet prostakiem, położył rower na rowie. Trawa była wilgotna, ziemia chłodna. Poranek zjawił się, jak zawsze, za wcześnie.
   Tak, czy inaczej, Johnny czuł, jak jego penis nabrzmiał, wypełnił się krwią i limfą, jak rozpycha się w gatkach z bambusowego włókna, niczym parówka w folii zanurzona we wrzątku. Był twardy. Johnny był twardy. Wiedział, że jego siusiak (ach! jak kochał to określenie!), nawet w najbardziej senną noc, nawet, gdy oglądał zdjęcia dziewczynek w białych rajstopkach i pantofelkach z wytłaczaną buzią papieża na lakierowanej skórce, w które to pantofelki, jak marzył, spuszczał się z rozkoszą, aż gęste białe krople skapywały ze złotej sprzączki na bose stopy, więc nawet wtedy jego siusiak (ach!) przypominał jedynie kawałeczek kiełbaski, parówki, niewielkiego ogórka czy cienkiej marchewki. I ubolewał nad tym, a mimo to dbał o niego, pieścił i dawał mu tyle rozkoszy, ile tylko mógł zdobyć za marne grosze z windykacji. Z prawdziwą dumą ujmował w dwa palce żołądź wielkości paznokcia i pocierał, jak teraz żelazną lufę colta.
   Zostały mu dwie kule. Jedna dla Waltera Egona, ale dla kogo druga? Każda kula ma swojego właściciela, mawiał ojciec Johnego, lejąc ołów w ręcznie robione formy. Jego kule można było dostać jedynie na Czarnym Rynku, nigdzie indziej nie godziły się opuszczać bębenków.
   - Chcesz dostać kulę od starego Billinga? - pytali macho. - Idź na Czarny Rynek.
Im bliżej Waltera był Johny, tym większe odczuwał podniecenie. Ten wypierdek, pseudo facet, laluś o posturze chłopaka, głosie młodzieńca i niowłosinej klacie, miał najlepszego penisa pod słońcami. Nie chodziło tylko o wielkość, bez przesady, Billing nie był aż takim dupkiem. Przecież o skuteczności broni nie decyduje kaliber, ale celność. Właśnie, punkt, w który trafia.
   O Walterze mówiono, że trafia w punkt. Johny domyślał się, dlaczego. On nosił siusiaka od dziecka zawsze po lewej stronie majtek, przytulonego do lewego uda, jak pijawka. Kiedy więc miał wzwód, jego męski atrybut sterczał odgięty na bok, jak krzywy dyszel. No, może dyszelek. Egon musiał znaleźć takie wymyślne ułożenie członka w bieliźnie, że potem nie było pudła. Billing sięgnął z kieszeni pożółkłą karteczkę. Zapisał na niej wiersz, wyryty scyzorykiem przez Waltera w żerdziach ławki:

dopadam jej

zagarniam
w ucho gryzę

sobacze we mnie czucie
przy targaniu sierści

tak mnie wwodzi w nią
mój Twarda Pękatość
jakby zbijać deski


cieśla i rzeźbiarz
dłutem języka

żłobię alabaster

   John Billing westchnął i złożył karteczkę w kosteczkę. Znał go na pamięć. Jakby zbijać deski.
   - Deski to można zbijać na trumnę, Egon - powiedział do siebie i chuchnął na muszkę. Przestraszona, zerwała się i odleciała.

piątek, 7 listopada 2014

pestka winogrona

   O drugiej zero dziewięć Anną Marią szarpnęła konwulsja, o mało nie zwymiotowała. Usiadła zlana zimnym potem. Kwiaty na łożu westchnęły zgodnym chórem i umarły.

całun utkany z lęków
opada na bezsenność
która mogłaby być darem
a jest ciężarem
dlaczego boisz się śmierci?

   Słowa napłynęły nie wiadomo skąd.
   - Kiczort? Kto to napisał?
    Po chwili zaczęła odzyskiwać przytomność: - Walter! Cholera jasna!  - ach, te nieomylne wibracje - gdziekolwiek jesteś, żyj! Nie boję się ani bezsenności, ani śmierci. Nie boję się Pustki i tamtych dwóch.
Wzięła gitarę:

Spulchnię ziemię na zboczu i pestkę winogron w niej złożę
A gdy winnym owocem gronowa obrodzi mi wić
Zwołam wiernych przyjaciół
I serce przed nimi otworzę...
Bo doprawdy - czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?
Więc czym chata bogata! Darujcie, że progi za niskie
Mówcie wprost, czy się godzi
Siąść przy nas, ucztować i pić
Pan Bóg grzechy wybaczy
I winy odpuści mi wszystkie...
Bo doprawdy - czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?

W czerni swej i czerwieni zaśpiewa mi znów moja Dali
Runę w czerni i bieli do stóp jej
Niech przędzie swą nić!
I o wszystkim zapomnę
I umrę z miłości i żalu...
Bo doprawdy - czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?

Więc nim zmierzch się zakłębi
I cienie po kątach się splotą
Niech się ciśnie do oczu, niech wiecznie pozwoli mi śnić
Płowy bawół
I orzeł srebrzysty,
I pstrąg szczerozłoty...
Bo doprawdy - czyż warto inaczej na ziemi tej żyć?*

Wyrwane ze snu gołębie spojrzały po sobie porozumiewawczo. Księżyce spojrzały po sobie tkliwie.
- Jaka szkoda, że nie mogę cię dotknąć - odezwał się dźwięcznym głosem Prawy Profil.
- Ogromna - odrzekł Lewy Profil.

*Pieśń gruzińska, Bułat Okudżawa

w majestacie masmediów

   Czczy Sepianin donosi: Mnogość Słońc nad Sepią nie jest zjawiskiem paranormalnym, a wyłącznie złudzeniem optycznym wywołanym zawirowaniami przyrodniczymi, politycznymi, historycznymi i osobistymi. Osobistymi w szczególności. Zwielokrotniony obraz Słońca to efekt wielorakich wydarzeń powodujących kondensację czasu. Zjawisko kondensacji nie jest do końca znane. Podejrzewa się, że u jego podstaw leżą klęski żywiołowe i wojny toczące się w makro i mikrokosmosie. Badania potwierdzają, że niektóre jednostki mogą posiadać tymczasową odporność na zwielokrotnienie obrazu. Warunkiem wytworzenia tej odporności jest spokój duszy. Przypadki takie są jednakowoż tak rzadkie, co więcej, nieuchwytne, że gadać o nich szkoda.

   Z kolumny "Majestat Prawa": Z dniem owym, w obliczu kompletnego braku wartości jako środka płatniczego znosi się walutę Złotych Guzików Sepii. Każdy guzik ma od tej chwili wartość wyłącznie kolekcjonerską, intelektualną i sentymentalną, lub według uznania posiadacza. Z przykrością i zażenowaniem oznajmiamy, iż eksperyment nie powiódł się.

egzekucja

   - Wszystko gotowe, ukochana. Szafot prezentuje się godnie. Wzorowałem się na najlepszych. Deski akacjowe. Bisior, purpura i karmazyn. Cheruby uczynione przez biegłego tkacza. Zasłony spięte po pięć. Będziesz zadowolona, Pani!
   Wyglądała jak zwykle oszałamiająco. Pierwsze spojrzenie na nią niezmiennie powodowało suchość w gardle oraz inne przypadłości wprawiające go wręcz w zakłopotanie, zwłaszcza, gdy nie byli sami. Tym razem oprócz dzikiego zachwytu ukłuł go niepokój. Czy to fioletowe refleksy w jej włosach straciły blask, czy niebieskie linie żył na dłoniach stały się bardziej widoczne, a może wzrok miała utkwiony w pustce bardziej niż zwykle.
   - Zdolnyś, bestio, trzeba ci to przyznać. Ale nici z zabawy - na chwilę zaległa cisza - Trochę szkoda twojej roboty. Zorganizuj im jakąś imprezę w to miejsce. Zawody w rzucie kulką albo wyścigi kocich zaprzęgów powinny ich uspokoić. Gdyby za dużo szemrali, ogłoś, że tylko wygrany przeżyje. I zamknij buzię, bo głupkowato wyglądasz, kochanie. Dalej nie rozumiesz? - Wielki Korektor pokręcił głową - No cóż, może cię przeceniam jednak. Dobrze więc. Znaj moje wielkie serce i pojmij wreszcie, że oni sami ukarali się tak, że nawet najbardziej zdegenerowany i perfidny zwyrodnialec nie wymyśliłby okrutniejszej tortury. Oni rozpruli sobie nawzajem serca. Od tej pory wiecznie i nieustannie będzie się z nich sączyć. Będą pisać wiersze, piosenki, będą śpiewać, rysować, grać, rozmawiać w nieskończoność. Będą się często kłócić i obrażać. Będą mieć do siebie żal, będą się ranić. Do tego ci idioci będą nazywać swój stan miłością. Kiedy rozstaną się, już po kilku godzinach zaczną do siebie tęsknić, szeptem wypowiadać swoje imię.
   Wielki Korektor głośno przełknął ślinę. Patrzył oszołomiony na jej miednicę. Znad paska do pończoch sterczała alabastrowa krawędź.

niedziela, 30 marca 2014

nauk cienie i blaski

     Z rozprawy Wielkiego Korektora: "Sporulacja dla nieodpornych. Sporo jest racji w sporulacji" (rękopis): 
   "Co w życiu jest najważniejsze? Na to pytanie próbowało odpowiedzieć wielu: filozofowie, etycy, estetycy, fizycy, biolodzy, poeci i żule. Odpowiedzi udzielili wiele i wszystkie błędne. Zero punktów. Nie jest najważniejsza jakaś tam miłość, rodzina, ojczyzna, wojna, muzyka, honor, religia, alkohol, szachy, działka. O nie! Najważniejsze w życiu to przeżyć. Natomiast przeżyć to znaczy przetrwać. Aby zaś przetrwać, należy wytworzyć przetrwalnik, czyli endosporę, nie mylić z zarodnikiem.
   Endosporę można porównać do zawieszenia działalności gospodarczej. Składamy formularz w jednym okienku: wnoszę o odessanie wody z cytoplazmy na czas określony przywróceniem warunków sprzyjających, ponieważ zanosi się na huragan lub przerwy w dostawach cukru. Prośbę motywuję chęcią przetrwania. Z takim argumentem się nie dyskutuje, tylko odsysa i przenosi w stan spoczynku do odwołania. Endospora bowiem to forma spoczynkowa. Rokuje więc spoczynek. Coś jakby czterdziestoletniemu pracownikowi korporacji (patrz: W.K. "W zaświatach niektórzy chodzą w krawatach" oraz "Pół świadka z zaświatka")  pozwolić na leżakowanie. Godzina w ciągu dnia, na rozkładanym łóżku, obowiązkowo w piżamie. No czyż to nie bajka?
   Endospory są zdolne. Zdolne przeżyć brak wody, substancji odżywczych, światła, niskie temperatury, a nawet niekorzystne pH oraz brak miłości, ciepła, samotność, pustkę, beznadzieję, rozpacz, zapomnienie, nudę. Odkryłem, że brak ZGS również.  Aby wytworzyć endosporę, można sobie zrobić herbaty, wsłuchując się uprzednio w wielkim skupieniu w odgłosy czajnika, sięgnąć po książkę, wskoczyć do ciepłej wanny lub łóżka. I myśleć o sprzyjających warunkach. Można tak długo. Bardziej wprawieni potrafią trwać w stanie endosporycznym połowicznie żyjąc na pozór zupełnie normalnie. Myślenie bardzo intensywnie, aż do przekroczenia stężenia krytycznego wyimaginowanych warunków sprzyjających powoduje rozerwanie ściany endospory, wyrwę w suficie lub podłodze, runięcie murów, łóżkowe afery w służbach specjalnych, wariacje sejsmografów i drogę wolną. Proces ten w niektórych źródłach określa się terminem "germinacji imaginacji". Powodzenia i do usłyszenia.

***
   - Ty to jednak wariat jesteś - zachichotała Jej Wyniosłość wyplątując palce z włosów Wielkiego Korektora. Rzuciła rękopis na podłogę, ułożoną z ciętych Kamieni Spadłych z Serca, i przyciągnęła ukochaną twarz do brzucha. A potem niżej. Jeszcze niżej.
   Spod stóp dobiegały ku kochankom delikatne westchnienia.

piątek, 28 marca 2014

112 po raz drugi

   No, ktoś się wreszcie zlitował. Kolejne sto dwanaście dni. Zaczynam wierzyć, że to ważna liczba. Jak dwa albo dziesięć. Pnącza puszczają. Spadam bezradnie na trawę, zdrętwiałe nogi nie utrzymują ciężaru. Po chwili leżę z nosem w mokrej ziemi.
   Obok z trudem zbiera się karlica, ta, co wisiała na sąsiednim krzewie. Niebrzydka, tyle, że garbata. Nawet do twarzy jej z tym garbem. Kiedy spogląda mi w oczy, a potem uśmiecha się, już wiem. To ona!