środa, 14 października 2020

Madame de Pressja

Przez jakiś czas było słodko i wzniośle. Byli zajęci sobą i wypełnianiem swojej misji. Nawet jakoś szło, ale, jak wiadomo z literatury, "co się polepszy, to się popieprzy". Czasem tak sobie żartowali. I raźno im było dość, dopóki znad Chin nie nadciągnął pan Demia, żeby pokrzyżować im plamy i odziać w piżamy. Byli gotowi na taką ewentualność, że będzie trzeba w okamgnieniu zwinąć interes, a ewentualności uwielbiają gotowych. No i zwinęli w okamgnieniu. Rozczarowanych artystów i gości grzecznie przeprosili i pogrążyli się w aktywnościach indywidualnych. Pan Demia trochę ich obił, ale wmawiali sobie, że nic złego się nie dzieje i że świetnie wykorzystują zdominowany przez niego czas. 

Czas ten wykorzystała również Madame de Pressja, która właściwie mieszkała z nimi od zawsze, tyle że w zamieszaniu nikt nie zwracał na nią uwagi. Nie wiadomo dokładnie, skąd się wzięła. Może przywlekli ją z tamtej strony Rzeki. Mieli wrażenie, że znają ją od zawsze. Mogło tak być... Kilka lat była tuż obok, a oni jej nie widzieli, unosząc się na fali zachwytu, która zmiotła ich z szafotu, spod stóp Melancholii. Nie ma jednak takiej fali, która kiedyś nie opadnie, więc i ta zaczęła ustępować. Akurat de Pressji. Nie sposób nie zauważyć podobieństwa pomiędzy Melancholią a tą drugą. Możnaby nawet odnieść wrażenie, że to fioletowa zołza podstępnie wyłudziła miejsce w Posklejanym Domu, wśliznąwszy się tam w czapce-niewidce rzekomo należącej do Madame de Pressji. Tego nie udało się ustalić. Wiadomo jednak, że dzika to była lokatorka. Najdziksza. Rano nie mogli rozkleić powiek, które sklejała im w nocy Lepiszczem marki "Zgliszcz", wieczorem padali jak kawki, po kawce nawet, najchętniej nie wstawaliby w ogóle. Kiedy spali, załączała Ssacz i wysysała z nich życie. Ale nie od razu całe, o nie! Ssała ostentacyjnie, lecz oszczędnie i systematycznie. Kiedy już połapali się, co się dzieje, próbowali się jej pozbyć. Próbowali zniechęcić żartami, akupunkturą, udawali strasznych hatha joginów, nawet śpiewali do tej maszynki, że to potem można tak zrobić, że wyglądało, jakby naprawdę byli prawdziwymi artystami. Ale w Sepii dziki lokator ma specjalne prawa i pozbyć się go oficjalnie nie można, o nie! Gdzie tam! Raczej w dobrym tonie jest wspieranie go, dopłacanie, dokarmianie i prawienie komplementów, a już na pewno wszelka delikatność i takt w obejściu. Władze Sepii karzą surowo każdego, kto choćby krzywo spojrzy na dzikiego lokatora. Według oficjalnych informacji, metoda ta promuje istotne wartości humanitarne, takie jak cierpliwość, przebaczenie i akceptacja, tak przecież cenne i ponadczasowe. Król kiedyś wpadł na ten pomysł, kiedy poślizgnął się na skórce od bananana. Wpadł do kibla i umazał się zawartością. Bardzo chciał wyjść z tego z twarzą. Umknęło wówczas jego uwadze, że twarz stracił bezpowrotnie, wygadując w mediach straszne brednie na temat pana Demii, czym doprowadził do kompletnej destabilizacji państwa, no ale umknęło i teraz realizował pomysł, na który nadział się w kiblu. Przedstawił go na Zgromadzeniu Rady Pielmienia, która to rada pomysł przyjęła owacyjnie, gdyż każdy z zasiadających dbał by własnego interesu nie musiał zwijać w okamgnieniu, żeby mu pielmieni nie brakło i słusznie. Pomysł z kibla przyjął się jak samosiejka i począł rozkwitać.

Pozostały metody zawoalowane, mgliste, pokrętne, sekretne, dyskretne i tym podobne.

Czasami zdarzał się przebłysk normalności. Naprawdę robiło się wtedy jaśniej. Prężył muskuły, mówił takim aksamitnym głosem, oczy mu błyszczały i opowiadał naprawdę śmieszne żarty, a nawet się nią opiekował! I w ogóle cieszył. Te chwile były krótkie, ale piękne aż strach. Strach niemały. Bała się wtedy, że za chwilę stanie się coś przerażającego i nieodwracalnego, na przykład, że asteroida uderzy w ich dom. Ta co przelatywała po przeciwnej stronie orbity tydzień wcześniej. Bo dlaczego nie? Skoro on jest znów tym, którego poznała, to uderzenie asteroidy nie byłoby większym zaskoczeniem. Żeby się turlać dalej tłumaczyła sobie, że normalność to jest teraz, a tamto to tylko złudzenie, obraz, jak na starym zdjęciu. Szlochała tylko w środku i starała się mało mówić. Próbowała się cieszyć tymi chwilami, bo rozsądek tak jej podpowiadał. Ale strach był większy. Za wszelką cenę nie chciała drażnić Madame de Pressji. To ona chciała być dla niej niewidzialna. Ale żeby to się tak dało. De Pressja czuła doskonale, że jest na właściwym miejscu i zajęcia wystarczy jej na długo, zwłaszcza jeśli nie będzie, a nie będzie z pewnością, wykonywać pochopnych ruchów.

On próbował nawet jeść prochy. Mówili, że jedzenie prochów w jakiś sposób zniechęca de Pressję. Ale od prochów  żartów mu się odechciewało i wszystkiego w ogóle. Zresztą nic dziwnego. Fuj. Mówił jeszcze tak: "Jestem dumny, żem przytumny", ale to chyba nie było za śmieszne. Zresztą nie wiadomo. Czasami żarli się żarliwie i łapczywie, niby o dźwięki z maszynki. Prawda jest taka, że de Pressja świetnie się wtedy bawiła, pociągając za sznurki. Chociaż świetnie to nie jest najlepsze określenie. "Świetnie" w jej wykonaniu znaczyło "flegmatycznie, ale bezwzględnie",  raczej bliższe było żelaznej determinacji niż dobrej zabawie w rozumieniu, no, powiedzmy, naszym.

De Pressja, jak to ona, zachowywała spokój, powoli zajmując coraz więcej miejsca. A oni turlali się w dół, pomału tracąc na wadze i znaczeniu. Takie znikające kuleczki. O mało nie zapomnieli, że turlanie kuleczki znaczyło kiedyś zupełnie co innego!+