- Ale ja już mam robotę. Szukam... - zdziwiony, jakby dopiero teraz je zauważył, Johnny Biling popatrzył na swoje dłonie. Smagłe, smukłe, opalone, z ciemnym, podniecającym włosem, zachwycały go. Delikatnie je ucałował.
- No, kogo? - szepnęła mu w ucho Dama kier.
- Ja mogę... - opuścił ręce i sięgnął bez trudu do rozporka. Przed oczami przeleciały mu wspomnienia: opasły brzuch, którego nie mógł objąć i cudze dłonie zaciśnięte na jego penisie, którego nie mógł zobaczyć. Łza zakręciła mu się w oku.
- Tak, możesz - Dama kier chuchała mu w ucho gorącym oddechem o zapachu piwa i cygara. - Ale nie musisz.
Sięgnęła do jego krocza i zaczęła rozwiązywać skórzany trok. Chwycił ją brutalnie za przegub.
- Ale ja chcę. Niczego bardziej nie pragnąłem w życiu.
- Okej, gringo. Jak skończysz, pogadamy.
Jak skończył, pogadali.
Był w dobrym humorze. Nawet kiedy do saloonu weszła para skryta pod parasolem, chichocząca bezkarnie, nie zareagował. Wpatrywał się w pląsające, niczym czerwone robaki, lśniące usta Damy kier. Czuł się cholernie pewnie. Jak dawno, jak bardzo dawno temu, zanim jeszcze tatuś kazał mu zjeść dwa kilogramy czekoladek, z których ukradł dwie przed świąteczną kolacją. Od tamtej pory tył i tył, aż zrobił się wielki jak góra. Ale to było nie tutaj. Nie bardzo wiedział, gdzie, ale nie tutaj. Gdzieś, gdzie nazywał się Misiek.
- Johnny Biling - wymamrotał uwodzicielsko.
- Ty mnie nie słuchasz! - prychnęła Dama kier.
Uśmiechnął się.
- Zamknij się, dziwko. - Wypowiedział to jednym tchem, bez zadyszki, a policzki nie falowały mu i nie biły bezwładnie o zęby. Położył rewolwer na stoliku. Lufą od siebie. Zakręcił. - Na kogo wypadnie, na tego bęc!
Zaśmiał się, ale ten śmiech nie był już taki, jak kiedyś. Nie brzmiał, jak uderzenie pioruna, jak huk spadającego do studni wiadra, tłukącego o cembrowiny. To był zwykły, chudy śmiech. Rewolwer kręcił się jak bąk.
Dama kier odruchowo odchyliła się i zakryła dłońmi piersi.
Orkiestra nerwowo sięgnęła po instrumenty. Szyld "Bar Straceńców" zadrżał i przechylił się lekko na stronę straceńców. Ram, pam, pam, pam, param, pam, pa, ram zabrzmiała muzyka. Rewolwer nieco zwolnił.
- O, tango! - rozpoznał Biling.
- Tak. "Za Bary". Zatańczymy?
Johnny Biling przełknął. Nigdy w życiu nie tańczył. Ale zawsze pragnął. Co za trema! Co za napięcie! Czuł, jak w podbrzuszu pęcznieje mu wielki balon, jak podciągają mu się jądra i pęcznieje fallus. Gorąco uderzyło mu na twarz i w piersi. Poluzował kołnierzyk. Chwycił Damę kier za rękę. Szarpnął. Poderwał. Przygniótł karalucha obcasem, jednocześnie krzesząc między paznokciami skrę, od której zapalił grube cygaro. Trzymając je w zębach, ruszył na środek baru.
Kiedy stanęli pod świecznikiem z koła wozu, naprzeciw siebie, trzymając się za wyprostowane sztywno ręce, kiedy Dama kier odrzuciła w tył głowę, jedną dłoń opierając na piersi Johnny'ego i wysunęła do przodu prawe kolano, a piersi uniosły jej się pod naporem ekstatycznego westchnienia; kiedy Johnny Biling szarpnął ją do siebie i mocno chwycił za bary, pistolet się zatrzymał. Lufą skierowany był w ich stronę. Tyle, że teraz oni wirowali.
Dama kier odsłoniła zęby i z dzikim warknięciem odgryzła pół cygara. tkwiącego w ustach Bilinga. Pół z żarem. Napięła się, wykonując gorącą volcadę. Dym poszedł jej uszami.
- Pięknie! Ciach! - rzucił Johnny i wykonał ostry, szybki tap. Potem igła i energiczne enrosque. I tak kilka razy.
- Ale kręcisz! - Dama kier wypluła kawałek cygara. Dymiący niedopałek odbił się od wielkiego świecznika pod powałą i spadł za bar. - Za bary! - krzyknęła i huknęła obcasem o obcas. Kręcąc się jak szaleni znaleźli się nagle przy ladzie. Dwie szklanki z winem pofrunęły do ust.
- Za bary! - nie przestając tapować krzyknął Johnny. Spodziewał się usłyszeć tubalny głos, tymczasem z wątłego ciała wydobył się skrzek połączony z piskiem. Nie wypadło to najlepiej. Dama kier skrzywiła brwi. - No, kogo szukasz, Johnny?
Johnny Biling nie słyszał. Krew buzowała w nim jak woda w samowarze. Myślał tylko o jednym. O lufie, drżącej na blacie stolika. Czekającej na chwilę bezruchu.
Przy stoliku obok klasnął składany parasol. Bezkarny chichot potoczył się po deskach. Para zerwała się i ruszyła do tanga.
***
- Ślicznie pani wygląda!
Był w dobrym humorze. Nawet kiedy do saloonu weszła para skryta pod parasolem, chichocząca bezkarnie, nie zareagował. Wpatrywał się w pląsające, niczym czerwone robaki, lśniące usta Damy kier. Czuł się cholernie pewnie. Jak dawno, jak bardzo dawno temu, zanim jeszcze tatuś kazał mu zjeść dwa kilogramy czekoladek, z których ukradł dwie przed świąteczną kolacją. Od tamtej pory tył i tył, aż zrobił się wielki jak góra. Ale to było nie tutaj. Nie bardzo wiedział, gdzie, ale nie tutaj. Gdzieś, gdzie nazywał się Misiek.
- Johnny Biling - wymamrotał uwodzicielsko.
- Ty mnie nie słuchasz! - prychnęła Dama kier.
Uśmiechnął się.
- Zamknij się, dziwko. - Wypowiedział to jednym tchem, bez zadyszki, a policzki nie falowały mu i nie biły bezwładnie o zęby. Położył rewolwer na stoliku. Lufą od siebie. Zakręcił. - Na kogo wypadnie, na tego bęc!
Zaśmiał się, ale ten śmiech nie był już taki, jak kiedyś. Nie brzmiał, jak uderzenie pioruna, jak huk spadającego do studni wiadra, tłukącego o cembrowiny. To był zwykły, chudy śmiech. Rewolwer kręcił się jak bąk.
Dama kier odruchowo odchyliła się i zakryła dłońmi piersi.
Orkiestra nerwowo sięgnęła po instrumenty. Szyld "Bar Straceńców" zadrżał i przechylił się lekko na stronę straceńców. Ram, pam, pam, pam, param, pam, pa, ram zabrzmiała muzyka. Rewolwer nieco zwolnił.
- O, tango! - rozpoznał Biling.
- Tak. "Za Bary". Zatańczymy?
Johnny Biling przełknął. Nigdy w życiu nie tańczył. Ale zawsze pragnął. Co za trema! Co za napięcie! Czuł, jak w podbrzuszu pęcznieje mu wielki balon, jak podciągają mu się jądra i pęcznieje fallus. Gorąco uderzyło mu na twarz i w piersi. Poluzował kołnierzyk. Chwycił Damę kier za rękę. Szarpnął. Poderwał. Przygniótł karalucha obcasem, jednocześnie krzesząc między paznokciami skrę, od której zapalił grube cygaro. Trzymając je w zębach, ruszył na środek baru.
Kiedy stanęli pod świecznikiem z koła wozu, naprzeciw siebie, trzymając się za wyprostowane sztywno ręce, kiedy Dama kier odrzuciła w tył głowę, jedną dłoń opierając na piersi Johnny'ego i wysunęła do przodu prawe kolano, a piersi uniosły jej się pod naporem ekstatycznego westchnienia; kiedy Johnny Biling szarpnął ją do siebie i mocno chwycił za bary, pistolet się zatrzymał. Lufą skierowany był w ich stronę. Tyle, że teraz oni wirowali.
Dama kier odsłoniła zęby i z dzikim warknięciem odgryzła pół cygara. tkwiącego w ustach Bilinga. Pół z żarem. Napięła się, wykonując gorącą volcadę. Dym poszedł jej uszami.
- Pięknie! Ciach! - rzucił Johnny i wykonał ostry, szybki tap. Potem igła i energiczne enrosque. I tak kilka razy.
- Ale kręcisz! - Dama kier wypluła kawałek cygara. Dymiący niedopałek odbił się od wielkiego świecznika pod powałą i spadł za bar. - Za bary! - krzyknęła i huknęła obcasem o obcas. Kręcąc się jak szaleni znaleźli się nagle przy ladzie. Dwie szklanki z winem pofrunęły do ust.
- Za bary! - nie przestając tapować krzyknął Johnny. Spodziewał się usłyszeć tubalny głos, tymczasem z wątłego ciała wydobył się skrzek połączony z piskiem. Nie wypadło to najlepiej. Dama kier skrzywiła brwi. - No, kogo szukasz, Johnny?
Johnny Biling nie słyszał. Krew buzowała w nim jak woda w samowarze. Myślał tylko o jednym. O lufie, drżącej na blacie stolika. Czekającej na chwilę bezruchu.
Przy stoliku obok klasnął składany parasol. Bezkarny chichot potoczył się po deskach. Para zerwała się i ruszyła do tanga.
***
- Ślicznie pani wygląda!
Uśmiech Anny Marii wymknął się spod kontroli i rozpełzł bezczelnie od ucha do ucha. Siłą woli zaprowadziła dyscyplinę na swojej fizjonomii. "Czy to się dzieje naprawdę? On, Korektor, autor przełomowych teorii, rozpraw wywołujących trzęsienia ziemi i ona, garbuska ze zmutowanymi gołębiami… I jeszcze to miejsce. Najbardziej pożądana mordownia w Sepii."
- Bez jaj. To znaczy... dziękuję.
- Nie przeszkadza pani dym?
- Wręcz przeciwnie. Nie widać mi pryszczy. - Wielki Korektor przechylił Annę Marię. Spojrzała do góry nogami na tapetę za nimi. - Ale brudna ściana!
Ram, pam, pam, pam, pa, rarara, ram, pam, pam, pam grzmiała orkiestra. Gitara brzęczała dźwięcznie.
- To "Bar Straceńców", droga pani.
"Czy to się dzieje naprawdę? Ona, prawdziwy talent, nieświadoma swojej siły tytanka i ja, przegrany, skazany na łaskę dworu, uwiązany jak pies do Jej Wysokości. "
- Jestem Anna. Maria.
- Tak, wiem...
- Skąd?
Dwa kroki w lewo, planeo, dwa kroki w prawo, lapiz i tap.
- Widziałem panią... cię pod szafotem. Miałaś takie wielkie oczy. Nie mogłem zapomnieć...
Anna Maria nie słuchała. Taniec ją porwał i unosił gdzieś daleko.
- Słynne tango „Za bary”! Od zawsze mnie dziko fascynuje. Mówią, że trzeba się trzymać za bary, że przesąd taki. Jak się przytulisz, stanie się coś złego. Ależ ten jazzband ryczy! Z dziką rozkoszą.
- Jesteś piękna!
- Cudownie tańczysz. I masz silne ramiona.
- Ty też.
- A, tak, to od noszenia skrzynek kontaktowych dla spóźnionych kochanków.
- To ty?
- Cóż…
Ram, pam, pam, pam, ram, pam, pam, pam...
- Twoje włosy tak pachną, cała pachniesz jak węglowa kuchnia, jak czajnik, jak ciepłe łóżko, co ja gadam… Przytul mnie.
- Och, bo się przewrócę…
Korektor poczuł uderzenie w ramię. Obejrzał się niechętnie. Chudy rewolwerowiec z pochwą przy udzie.
- Odbijany - szepnął rewolwerowiec. I odbił mu Annę Marię.
*niniejszy post zawiera w sobie materiał stworzony przez la vida es
*niniejszy post zawiera w sobie materiał stworzony przez la vida es
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz