sobota, 8 listopada 2014

siusiak

   Johny Billing polerował lufę. Nie wiedział, co go bardziej podnieca - gdy poleruje ją z zewnątrz, wodząc po niej zaciśniętą dłonią wyściełaną miękkim kawałkiem filcu, czy kiedy wsuwa do jej tajemniczego wnętrza palec owinięty rąbkiem flaneli. Zawsze miał problemy z tożsamością seksualną. Chciał kochać i być kochanym. Rżnąć i być rżniętym. Gwałcić i być zgwałconym. Często o tym rozmyślał. Co też takiego stało się w jego życiu, że nie wiedział, co wybrać? Albo co takiego się nie stało? Może "często" to nieco zbyt mocne określenie. Raz. Myślał o tym raz. Właśnie teraz.
   Zielony rower leżał na rowie. Billing wiedział, że powinien leżeć w rowie, ale przez szacunek dla jego ojca, który był prostym człowiekiem, a nawet prostakiem, położył rower na rowie. Trawa była wilgotna, ziemia chłodna. Poranek zjawił się, jak zawsze, za wcześnie.
   Tak, czy inaczej, Johnny czuł, jak jego penis nabrzmiał, wypełnił się krwią i limfą, jak rozpycha się w gatkach z bambusowego włókna, niczym parówka w folii zanurzona we wrzątku. Był twardy. Johnny był twardy. Wiedział, że jego siusiak (ach! jak kochał to określenie!), nawet w najbardziej senną noc, nawet, gdy oglądał zdjęcia dziewczynek w białych rajstopkach i pantofelkach z wytłaczaną buzią papieża na lakierowanej skórce, w które to pantofelki, jak marzył, spuszczał się z rozkoszą, aż gęste białe krople skapywały ze złotej sprzączki na bose stopy, więc nawet wtedy jego siusiak (ach!) przypominał jedynie kawałeczek kiełbaski, parówki, niewielkiego ogórka czy cienkiej marchewki. I ubolewał nad tym, a mimo to dbał o niego, pieścił i dawał mu tyle rozkoszy, ile tylko mógł zdobyć za marne grosze z windykacji. Z prawdziwą dumą ujmował w dwa palce żołądź wielkości paznokcia i pocierał, jak teraz żelazną lufę colta.
   Zostały mu dwie kule. Jedna dla Waltera Egona, ale dla kogo druga? Każda kula ma swojego właściciela, mawiał ojciec Johnego, lejąc ołów w ręcznie robione formy. Jego kule można było dostać jedynie na Czarnym Rynku, nigdzie indziej nie godziły się opuszczać bębenków.
   - Chcesz dostać kulę od starego Billinga? - pytali macho. - Idź na Czarny Rynek.
Im bliżej Waltera był Johny, tym większe odczuwał podniecenie. Ten wypierdek, pseudo facet, laluś o posturze chłopaka, głosie młodzieńca i niowłosinej klacie, miał najlepszego penisa pod słońcami. Nie chodziło tylko o wielkość, bez przesady, Billing nie był aż takim dupkiem. Przecież o skuteczności broni nie decyduje kaliber, ale celność. Właśnie, punkt, w który trafia.
   O Walterze mówiono, że trafia w punkt. Johny domyślał się, dlaczego. On nosił siusiaka od dziecka zawsze po lewej stronie majtek, przytulonego do lewego uda, jak pijawka. Kiedy więc miał wzwód, jego męski atrybut sterczał odgięty na bok, jak krzywy dyszel. No, może dyszelek. Egon musiał znaleźć takie wymyślne ułożenie członka w bieliźnie, że potem nie było pudła. Billing sięgnął z kieszeni pożółkłą karteczkę. Zapisał na niej wiersz, wyryty scyzorykiem przez Waltera w żerdziach ławki:

dopadam jej

zagarniam
w ucho gryzę

sobacze we mnie czucie
przy targaniu sierści

tak mnie wwodzi w nią
mój Twarda Pękatość
jakby zbijać deski


cieśla i rzeźbiarz
dłutem języka

żłobię alabaster

   John Billing westchnął i złożył karteczkę w kosteczkę. Znał go na pamięć. Jakby zbijać deski.
   - Deski to można zbijać na trumnę, Egon - powiedział do siebie i chuchnął na muszkę. Przestraszona, zerwała się i odleciała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz