Ściany otula lepka lamperia koloru zjełczałego masła. Nigdy go nie
widziałem, ale dobrze brzmi. Tudzież nieźle wygląda. Na papierze. I
przywołuje to, co zwykli ludzie zwykli nazywać wrażeniem. Wrażenie
zaciskającego się gardła. Lamperia sięga sufitu, ale na wysokości
"gdzieś tam" przyciska ją do ściany deska. Deski, układają się w długą,
długą szynę. Niekończącą się szynę. Szyna biegnie dookoła świata,
którego nie zobaczę. Nigdy albo prawie nigdy. "Prawie nigdy" nie jest
alternatywą "nigdy". Jak życie jest alternatywą śmierci. Ale do rzeczy.
Rzeczy mają to do siebie, że czy są, czy ich nie ma, rzeczywiście to coś
zmienia.
- Rzeczy, wiście! - mówię. Wydaje mi się, że mówię. Słyszę teraz,
przed chwilą słyszałem, swój głos. Posłusznie przyklejam pod deską gumę
do żucia. Wisi. Rzeczywiście.
"Gdzieś tam" przebiega tor, którym jadą gumowane koła łóżek. Nasze
łóżka mają koła na bokach, dzięki temu jadąc po ścianie nie kaleczą
lamperii. Nie lubię słowa "kaleczyć". Byłem kaleczony, jestem
okaleczony, kaleczę, okaleczam. Ot, życie. Nie śmierć.
"Gdzieś tam" Misiek ma loda. Gdy już mu go zrobię, wali mnie w pysk i
ląduję policzkiem, nosem, ustami gdzieś tam. Dzięki temu nie kaleczę i
nie brudzę lamperii. Nie lubię słowa "dzięki". Dlatego go nie słyszę.
Nawet od Miśka.
- Pana Miśka, ty kupo gówna - to słyszę. Często.
Zatem - reasumując, a niekiedy reanimując - nie sprawiamy kłopotu,
gdy wiozą nas na elektrowstrząsy albo do cichej sali. Możemy sobie
wierzgać, kopać, pluć, drzeć mordy do woli. Jesteśmy bezpieczni.
Kiedy minie się już bezpiecznie ściany, natknąć się można na Marychę.
Marycha to koleś, który całe życie stoi przy kuble z butami. O, teraz
też.
- Marycha, nie trzep się!
Odwraca się do mnie. Język wywalony na brodę, gluty wiszące z nosa i zbrązowiała od dymu broda.
- Odpiełdol se! - bełkocze wolno. Stoi i czeka, aż ktoś wejdzie przez
drzwi. Zaraz go dopada i woła fajkę. Pali wszystko. Kawałki koszuli,
papier toaletowy, kłęby kurzu. Zawija w kawałki gazet i wciąga. Jego
dłonie wyglądają jak łby indyków. Nie może utrzymać zapałek. Ma opalone
palce, pół nosa i wypaloną dziurę w zaroście wokół ust. Tego, co z nich
zostało. Z brązowych pęcherzy sączy się osocze.
Odwracam się. Fotele. Kubice. Mówimy na nie "kubice". Zarwane, nisko
nad podłogą, wygniecione i uformowane przez ciała, których już nie ma.
Ciała, które stały się już płatkami tulipanów. Tulipan też tu kiedyś
przychodził. Lubił tulić panów. Kiedyś przytulił Miśka. A duży był,
większy od Miśka. I zazdrosny był. Robił Miśkowi lody bez zaproszenia. A
ten tylko "ty cioto" i "ty cioto". I chciał od każdego po lodzie. To
się Tulipan poczuł nieswojo i przytulił Miśka, jak kiedyś jednego
faceta, co do jego matki przyłaził i źle o niej mówił. Żebra mu się
wbiły w płuca i w serce. Temu facetowi, nie Miśkowi. Misiek wydobrzał. A
jak wrócił, to Tulipan miał wypadek i tyle go widzieli
Obok kubiców sterczy automat z batonami. Nasza świątynia, święty pal, bóg, bóstwo, ideał, totem. Słodki fallus matki ziemi, pełen rozkosznych fallusików w białej albo ciemnej czekoladzie. Niebiańska Wieża nadziei i pragnień, stos uniesień, posąg westchnień, język wszechświata. Kto siedzi najbliżej - Król.
- E, ty! List masz!
Podbiegam do okienka portierni. Wyciągam rękę i dostaję po palcach patykiem, którym pani Stasia blokuje w nocy szybę.
- Gdzie?! Nie do ciebie!
Kiwam ze zrozumieniem głową. Nie do mnie. Jasne. Skąd do mnie. Do mnie nie. Nie mnie do. Marycha siorbie nosem i stęka. To śmiech.
- Masz - portierka wysuwa kopertę przez okienko - zanieś. Leży tu już z tydzień. Zara, kiedy to miałam nockę...?
Łapię kopertę i chowam za koszulę. Niech no tylko który zobaczy, zaraz mi zabiorą, żeby wąchać, oglądać, czytać i bić konia pod kocem. Nie dam. Ruszam w ciemny korytarz.
- Ino nie zgub! - goni mnie krzyk pani Stasi.
Nie zgubię. Z trudem powstrzymuję się od biegu. Korytarz ciągnie się jak tunel metra. Brnę. To leki. Wszystko w porządku. Wreszcie wpadam do sali. Kładę się na łóżku i nakrywam kocem. Udało się. To ja będę tym szczęśliwcem. Za chwilę. Będę wąchać, oglądać, czytać... Najlepsze przychodzą do tego młodego Wojtka z czwórki.
Ukradkiem zerkam na kopertę. Sprawdzam, do kogo.
- Walter Egon - czytam i otwiera się pode mną zapadnia.
Obok kubiców sterczy automat z batonami. Nasza świątynia, święty pal, bóg, bóstwo, ideał, totem. Słodki fallus matki ziemi, pełen rozkosznych fallusików w białej albo ciemnej czekoladzie. Niebiańska Wieża nadziei i pragnień, stos uniesień, posąg westchnień, język wszechświata. Kto siedzi najbliżej - Król.
- E, ty! List masz!
Podbiegam do okienka portierni. Wyciągam rękę i dostaję po palcach patykiem, którym pani Stasia blokuje w nocy szybę.
- Gdzie?! Nie do ciebie!
Kiwam ze zrozumieniem głową. Nie do mnie. Jasne. Skąd do mnie. Do mnie nie. Nie mnie do. Marycha siorbie nosem i stęka. To śmiech.
- Masz - portierka wysuwa kopertę przez okienko - zanieś. Leży tu już z tydzień. Zara, kiedy to miałam nockę...?
Łapię kopertę i chowam za koszulę. Niech no tylko który zobaczy, zaraz mi zabiorą, żeby wąchać, oglądać, czytać i bić konia pod kocem. Nie dam. Ruszam w ciemny korytarz.
- Ino nie zgub! - goni mnie krzyk pani Stasi.
Nie zgubię. Z trudem powstrzymuję się od biegu. Korytarz ciągnie się jak tunel metra. Brnę. To leki. Wszystko w porządku. Wreszcie wpadam do sali. Kładę się na łóżku i nakrywam kocem. Udało się. To ja będę tym szczęśliwcem. Za chwilę. Będę wąchać, oglądać, czytać... Najlepsze przychodzą do tego młodego Wojtka z czwórki.
Ukradkiem zerkam na kopertę. Sprawdzam, do kogo.
- Walter Egon - czytam i otwiera się pode mną zapadnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz