Minęła parę na
zacienionej ławce. Otaczał ją przyjemny zapach mydła. „Mmm, trzeba przejrzeć
nowy katalog! Ech, gołąbki, trochę wam zazdroszczę. Przynajmniej wam się udało.”
Ból w bicepsie nasilił się na chwilę.
Za zakrętem wpadła na nią potargana kukła.
Za zakrętem wpadła na nią potargana kukła.
- Łeb jej urwę! Poćwiartuję i
wrzucę do Ciemnej Rzeki! Nie widziała
pani gdzieś takich dwoje?
- Ależ proszę pani, w tym miejscu
obowiązuje cisza – ile fałszywej łagodności było w tym głosie - Proszę nie
robić paniki. Tu się odpoczywa. Stanowczo proszę się rozluźnić. Tylko na to
pani czekała, prawda?
Podziałało. Z baby zeszło powietrze. Anna Maria starannie ją poskładała,
pogłaskała i ułożyła na kępce aksamitnego mchu.
- Ta to akurat dojdzie do siebie
sama. To się nazywa naginanie prawa, czy coś...
I podreptała dalej, w kierunku „Ławki
schadzek”. Wpół drogi zobaczyła jego. Odruch agenta podziemia kazał jej ukryć
się za krzakiem.
- To on! – szepnął wewnętrzny
głos. W głowie zahuczało, zrobiło jej się gorąco. Jaki on? Kto? Znowu? Dlaczego
mnie to spotyka? Czemu muszę się tak męczyć? Już go gdzieś widziałam, pamiętam,
było tak cudownie, delfiny, konie... Tak, to ooooooon! Kto? Nie wiem, ale on.
Ruszyła wprzód. W tym momencie na garb spadła kolczasta gałąź,
rozrywając ubranie. Szarpnęła się z bólu. Kolejne gałęzie wbiły się w ramiona i
brzuch. Po krótkiej szamotaninie zastygła bezradnie jak ogrodowa rzeźba, cała
pokryta drobnymi, krwawiącymi rankami.
***
Powoli, ostrożnie wysuwam stopę spod kołdry. Brr, zimno! Ale sińców ani śladu.
Wyczołguję się z łóżka i wpełzam w korytarz. Jest nieźle. Nic nie boli. Hura. Na portierni hotelowy boj, czyli bej, czyli gej, wręcza mi ubranie. Wyprane i wyprasowane. Jestem mu wdzięczny.
- Buzi – i nadstawia policzek. Ja
nadstawiam drugi. Trwamy tak chwilę, aż obaj czujemy zażenowanie.
- No, dobra – cmokam go z
obrzydzeniem.
- Jest pan wolny...
- Zasadniczo tak, ale z całym
szacunkiem, ja jednak wolę kobiety... Zresztą nie do końca wolny. Niektórzy
twierdzą nawet, że szybki...
- Pan mnie źle zrozumiał. Właśnie
wymeldował się pan z hotelu „Imaginacja”.
Cholera, znowu mi się myli. Z ulgą wychodzę na ulicę. Właściwie nie mam tu
nic do roboty. Mijam postaci, stragany, pojazdy, drzewa. Tak, drzewa, przytulić
się do drzewa. Zapuszczam się wgłąb parku, ogrodu, czy jako to tam nazwać. Po
rozległym trawniku turlają się kwiatostany czosnku. Lekki podmuch. Pięknie,
prawie cicho, tylko z zakamarków wydobywają się szepty, jęki i westchnienia. Ławki,
jakaś potargana kukła dochodzi do siebie. Nieźle musiało jej życie dokopać. Szkoda
baby. Rzeźby ogrodowe... Hej, co jest?
Ukrywam się za krzewem, aby przyjrzeć się przedziwnej konstrukcji. Coś jakby
garbata karlica w barokowej pozie, opleciona dzikim pnączem. Jakby chciała
czegoś lub kogoś sięgnąć. Jak patrzy! I krwawi! Trzeba ją rozplątać! Rzucam się
na ratunek, ale na plecy spada mi kolczasta gałąź, dziurawiąc ubranie. Chcę się
wyzwolić, lecz roślina odpowiada na każdy mój ruch kolejnymi batami. Po chwili
wyglądam tak samo jak uwięziona dziewczyna. A już prawie dotknąłem jej palców. Boli. Komiczny to
musi być widok. Wisimy jak amorki nad parkową alejką.